środa, 11 maja 2011

Najstarsza dżungla świata

Nadszedł długi, trzydniowy weekend (tutaj mają wolne 2 maja jako rekompensata za 1 maja wypadającego w niedzielę), więc nadarzyła się okazja jechać gdzieś dalej, gdzieś, gdzie podróż zajmuje więcej niż pół dnia, więc nie opłaca się jechać, gdy tylko sobota i niedziela są wolne. Od początku, jak się tylko zdecydowałem jechać do Malezji, wybór padł na najstarszą dżunglę świata (130 milionów lat - jako że położona przy równiku, uniknęła zlodowaceń). Dżungla jest parkiem narodowym o nazwie Taman Negara National Park, co w rozmowie z miejscowymi jest mylące, bo "Taman Negara" oznacza po prostu "park narodowy".Pierwszy raz w życiu jestem w sytuacji, gdy to nie pieniądze, ale czas jest moim głównym ograniczeniem. Czasu brak, żeby jechać najtańszą opcją z być może przesiadkami i oczekiwaniem na połączenia. Czasu brak też, żeby wszystko sobie samemu przygotować i zorganizować - no bo kiedy? W weekendy zwiedzam, w tygodniu wracam do domu o 19:30. Optymizmem nie napawały mnie też przeczytana relacja Marzeny Filipczak: "Odwrót z dżungli trwał trzy dni, bo najpierw uciekł mi jedyny autobus jadący w moim kierunku, następnego dnia nie przyjechał w ogóle, ..." - a ja trzy dni mam na całość! (swoją drogą polecam jej książkę "Jadę sobie", za którą dostała Nagrodę Magellana za 2009 rok). Ciężko też znaleźć jakieś konkrety w przewodnikach i internecie, bo to nie zabytkowe miasto, gdzie się wrzuci mapkę, akapit o każdym zabytku i wystarczy.
Nie lubię jeździć z biurami podróży. Uważam, że marnuje się wtedy wiele czasu, zwiedza obiekty najbardziej sztampowe a niekoniecznie najbardziej mnie interesujące. No i to ciągłe dostosowywanie się do grupy, dla której najważniejsze to się najeść, wyspać i nie ubrudzić i dopiero w następnej kolejności coś zobaczyć. Ja tam mogę cały dzień nie jeść, jeśli atrakcje są bardzo wciągające :-)
Tak więc zdecydowałem się tym razem skorzystać z usług profesjonalistów i powierzyć mój weekend pracownikom  biura podróży. Po pierwsze, żeby mnie szybko zawieźli i przywieźli, po drugie jak to tak - samemu do dżungli? Bez przewodnika? A jak mnie tygrys napadnie?
Pierwszym problemem było znalezienie biura podróży. W internecie pełno, ale wszyscy organizują wycieczki z Kuala Lumpur, a to mi nie po drodze. Przeszedłem przez dwa najbardziej turystyczne miejsca Penangu, ale oferowano mi tylko wycieczki do Langkawi i Cameron Highlands, a do Taman Negara to mogą mi zorganizować tylko transport a resztę mam sobie załatwić na własną rękę. Jedyne biuro, które zaoferowało pełny pakiet... znajdowało się w hipermarkecie obok mojego hotelu, na obrzeżach miasta.
Postanowiłem wykupić u nich pełny pakiet, czyli podróż, nocleg i atrakcje zapełniające cały dostępny czas. Można tez kupować tylko podróż i nocleg a atrakcje robić we własnym zakresie. No ale cóż (naiwnie myślałem) można tam robić oprócz tego, co oni oferują?
Niestety w sumie nie jestem zadowolony z ich usług. Owszem, od razu ostrzegali, że to długi weekend i trzeba było rezerwować z dwutygodniowym wyprzedzeniem i ich wycieczka jest już wykupiona, ale obiecali, że na miejscu będzie się miał kto nami zająć a jedynie problem jest z transportem, ale "już zarezerwowali nam bilety na kursowy autobus".

Aha - napisałem "nami", ponieważ tym razem nie jadę sam, ale jedzie ze mną kolega z pracy, Duńczyk Jesper, który, podobnie jak ja, przebywa tutaj na delegacji. Jest tu już od trzech miesięcy, ale głównie nurkuje i w dżungli jeszcze nie był.
Tak więc wracając do tematu - ten już zarezerwowany we wtorek bilet w rzeczywistości gość kupował w piątek wieczorem i jak się w piątek wieczorem okazało nie prosto do Jerantut, ale na nocny autobus do Kuala Lumpur, gdzie rano mieliśmy dołączyć do wycieczki ruszającej stamtąd.
Drugą rzecz, którą rozwiązali bez sensu, było to, że kazali nam czekać na dworcu w KL, aż ktoś po nas zadzwoni i nas przywiezie na miejsce rozpoczęcia wycieczki. Pewnie nie chcieli nam kazać płacić za taksówkę. Tylko, że skończyło się tak, że sami nie odbierali telefonu a myśmy siedzieli na dworcu trzy godziny (autobus z Penangu przyjechał o 4:30) i zadzwoniono do nas dopiero 10 minut przed odjazdem. Skończyło się na nerwach i opóźnieniu całego autokaru o pół godziny. No i w ogóle nie rozumiem tego, że co przyszedłem do biura, to gość był w stanie mi tylko powiedzieć, że zadzwoni później i lubował się w załatwianiu wszystkiego przez telefon. A gość należał do kategorii mówiących tak niewyraźnie po angielsku, że ciężko mi go było zrozumieć twarzą w twarz, a co dopiero przez telefon.

A za taksówkę i tak zapłaciliśmy, bo postanowiliśmy zobaczyć Petronas Twin Towers nocą, podobno pięknie oświetlone. Okazało się, że oszczędzają na prądzie i o piątek rano światła są już wyłączone. Za to zobaczyliśmy kolejkę ludzi czekających już na bilety na słynny taras widokowy. Podobno o 8 rano nie ma już po co przychodzić, bilety na cały dzień są już sprzedane.
A wracając jeszcze do nocnego autobusu - mają tu bardzo eleganckie autobusy przeznaczone do podróży nocą - fotele rozkładane do pozycji niemal leżącej z podnóżkami, dużo miejsca (tylko trzy fotele w rzędzie i tylko 10 rzędów).
Potem na szczęście organizacja była dużo lepsza. Zostaliśmy przejęci przez firmę NKS Travel organizującą hurtowo wycieczki do Taman Negara. Dwa autokary jadą prosto do Jerantut, tam już czeka na nas obiad, w trakcie którego pojedynczo podchodzimy do biura odebrać bilety na przejazdy i atrakcje, wykupić dodatkowe (dokupiliśmy wizytę w jaskinii i nocne safari), kupić środek na owady (ja przywiozłem kupiony w Polsce środek na owady tropikalne z DEET, Jesper kupił miejscowego Offa) i inne. My dowiedziawszy się, że w poniedziałek o 18 jedzie autobus prosto do Penangu, poprosiliśmy o kupienie nam biletów na niego i zrezygnowaliśmy z powrotu ze wszystkimi do KL.
W autobusie poznajemy też innych turystów europejskich oraz miejscowych. Dla tych drugich jesteśmy taką samą atrakcją, jak oni dla nas. Ja siedziałem koło młodego małżeństwa z KL, pierwszy raz jechali zobaczyć perłę własnego kraju, Jesper siedział koło wycieczki szkolnej, która (szczególnie płeć piękna) bardzo szybko się nami zainteresowała i ciągle chciała sobie robić z nami zdjęcia.

Jaskinia
Pierwsza, dodatkowo płatna atrakcja (35 zł). Aby tam pójść, rezygnuje się z rejsu łodzią do Kuala Tahan (3h) w zamian jadąc tam autobusem (45 min.). Ale łodzią będziemy wracali, powinno nam wystarczyć. Jaskinia niezbyt ciekawa, trzy nietoperze, pięć nacieków skalnych, nie bardzo jest gdzie pomyszkować po korytarzach, bo składa się głównie z ogromnych sal (to trzeba przyznać). Za to w dwóch wąskich przejściach robią się kolejki do przejścia. Ogromne sale są naturalnie oświetlone, bo w ścianach są dziury.
Główną atrakcją dla mnie jest samo dojście do jaskini. Wprawdzie poza parkiem narodowym, ale jest to pierwsze dotknięcie dżungli z szaleństwem kształtów dziwnych gatunków roślin. Dżungla wydaje mi się jednak zbyt jednostajnie zielona, gdzie te kolory opisywane przez podróżników? No i zwierzęta widać przestraszyły się maszerujących jedna za drugą band turystów, bo nawet ptaki nie śpiewają.

Kuala Tahan czyli brama do raju
Wyszedłem przed hostel i stwierdziłem - ja taki widok już przecież widziałem. Po chwili już wiedziałem. Manaus. Bardzo podobne zdjęcie widziałem przedstawiające, jak wyglądało Manaus, znane z książki "Tomek u źródeł Amazonki".
Ludzie! Nie czytajcie National Geographic! Nie oglądajcie filmów przyrodniczych i podróżniczych! Bo się rozczarujecie - że przejechaliście kawał świata a przecież wszystko to już widzieliście.
Książki czytać możecie, sam tekst tylko rozbudza apetyt.
Kuala Tahan składa się z dużej ilości miejsc noclegowych (od najtańszych po 9 zł od łebka do eleganckich hoteli) oraz restauracji pływających na rzece. Po drugiej stronie zaczyna się park narodowy. Jeśli masz wykupioną atrakcję, przewiozą cię w cenie. Jeśli podróżujesz na własną rękę, za 1 zł łapiesz pływającą taksówkę.

Nocny spacer po dżungli
Zapowiadało się atrakcyjnie - nocny spacer po dżungli wraz z wizytą na wieży obserwacyjnej. Niestety, długi weekend majowy wygląda tak jak w Polsce - dziki tłum, cały czas w zasięgu wzroku jest kilka grup, co chwilę kogoś mijamy, szczególnie że przewodnicy chodzą tylko po jednym rejonie. Część ścieżek to drewniane pomosty. W pewnym momencie zastanawiałem się nawet, czy prezentowany nam wąż nie jest przypadkiem gumowym rekwizytem dla turystów.
Wynik bezkrwawych łowów - dwa pająki, pięć robali, wąż (podobno bardzo jadowity), duże mrówki i trzy jelenie widziane z oddali a więc praktycznie tylko błyszczące oczy i zarysy sylwetek.

Wędrówka po dżungli
To już była katastrofa, co zresztą widać na zdjęciu powyżej. Tłum niczym na drodze do Morskiego Oka i do tego znowu chodzi się drewnianymi pomostami. Zresztą ilu turystów można wcisnąć na ścieżkę długości 1,5 km? Mam wrażenie, że wszystkie grupy mają ten sam plan dnia, więc wszystkie po śniadaniu ruszyły właśnie tutaj.
Ze zwierząt, które nie przestraszyły się tłumu turystów zostały pszczoły, bo nie były w stanie przenieść swojego gniazda i jeden jaszczur. Nawet ptaki nie śpiewały, a może śpiewały ale zagłuszał je harmider.
Skoro przyroda zeszła na drugi plan, można było trochę poobserwować ludzi. W naszej grupie znaleźli się: czwórka młodych Holendrów (w długiej podróży, opowiadali m.in. że byli na dwutygodniowej wyprawie przez dżunglę Borneo - teraz nie mają pełnego pakietu tylko dokupują niektóre atrakcje a w pozostałym czasie siedzą na tarasie i piją piwo), Holenderka z synem (dwutygodniowe zwiedzanie Malezji), para starszych Holendrów (choć on wygląda, że pochodzi co najwyżej z którejś byłej holenderskiej kolonii) oraz dwóch Hindusów (podobnie jak my są w Malezji służbowo, robią jakiś projekt dla banku HSBC). Sympatyczna szkolna grupa wędruje z osobnym przewodnikiem, ale na tak małym terenie kilka razy ich spotykamy. Oprócz tego jest wiele innych grup szkolnych, w tym z muzułmankami w składzie. Ich cecha charakterystyczna - możesz być w dresie i podkoszulku i adidasach, ale hidżab musi być.

Spacer w wierzchołkach drzew
Czyli po mostach linowych zawieszonych kilkanaście metrów nad ziemią. Jedna z większych tutaj atrakcji. W kolejce czekaliśmy dwie godziny, zresztą śmiesznie to wyglądało - kolejka w środku dżungli. Ptaków nie widzieliśmy żadnych. Mosty zbudowane tak porządnie, że nie ma żadnego dreszczyku emocji - podwójne liny, grube, równo przycięte deski. Nawet za bardzo się nie chwieje.

Spływ przez katarakty
Kolejna z szumnie reklamowanych atrakcji. Zdjęć nie ma, bo wg. zapowiedzi woda leje się strumieniami i będziemy cali mokrzy, więc aparaty pakujemy do plastikowych worków. W rzeczywistości katarakty są po prostu kamieniami lekko zaburzającymi prąd wody a my jesteśmy mokrzy, bo sternik gwałtownie macha sterem aby pochylić łódź albo też podpływa do innych łodzi i chlapiemy się nawzajem.

Z kamerą wśród... Aborygenów
Tytuł nie jest przypadkowy, rzeczywiście czułem się jak w zoo. Sam bym nigdy na coś takiego się nie wybrał, ale skoro było w pakiecie, to postanowiłem zobaczyć. Tubylcom się płaci za wizytę i można ich fotografować do woli ale i tak się głupio czułem i nie waliłem im prosto w twarz lampą błyskową. We wsi były tylko matki z dziećmi, wyrostki i jeden starszy mężczyzna. Nasz przewodnik (nie-aborygen) zrobił nam prezentację ze strzelania z dmuchawki i rozpalania ognia bez zapałek a potem sami mieliśmy okazję tego popróbować. Tylko przy rozpalaniu ognia pomagał mu miejscowy, co wyglądało tak:
Jak widać, na jednego Aborygena przypadało pięć aparatów.
Z optymistycznych rzeczy: oni naprawdę tu mieszkają, nie zwijają się do domów w miasteczku po skończonym pokazie dla turystów. Mężczyzn nie spotkaliśmy w wiosce, bo w ciągu dnia są w dżungli na polowaniu. Postanowiłem też sprawdzić prawdomówność Marzeny Filipczak i spytałem, że dzieci chodzą do szkół (w Kuala Tahan widziałem bardzo elegancką szkołę). Otóż nie, jak się je tam wyśle to wytrzymują najwyżej dwa tygodnie a potem uciekają do rodziców, aby razem z nimi uczyć się życia w dżungli.
Poza tym turyści odwiedzają kilka wiosek najbliżej cywilizacji a pozostałe żyją sobie swoim życiem. Dzięki pieniądzom z turystów nie muszą  już polować cały czas, bo dokupują jedzenie w miasteczku. Dzielą się także z współbratymcami, do których turystyka nie dociera. I nie muszą wiosłować, bo stać ich na łodzie motorowe i benzynę (ale broni palnej nie kupują, bo w parku narodowym wolno im polować tylko tradycyjnymi metodami).

Kąpiel w rzece
Chlup i na koniec dnia wszystkie wycieczki idą popływać do rzeki i poskakać do wody w stylu Tarzana. W sumie dopiero po wyjściu sobie przypomniałem, że cos mi mówiono, żeby w krajach tropikalnych nie pływać w rzekach, bo można coś złapać. No to zobaczymy w Polsce, czy czegoś nie przywiozę.
No ale skoro pływanie jest w planie wycieczek, to może wiedzą, że w tej rzece nic groźnego nie pływa?

Nocne safari.
Fajnie się jedzie na dachu dżipa, szczególnie jeśli jedyne co masz do trzymania, to jakiś bagażnik dachowy. Ciekawe co na to Unia Europejska, szczególnie że kawałek jechaliśmy ogólnodostępną drogą. Wprawdzie jechaliśmy powoli ale ci z naprzeciwka jechali normalnie, więc przy czołowym zderzeniu byśmy sobie polatali. Jedzie się dżipem, gość siedzący na masce ma potężny reflektor-szperacz podpięty do akumulatora. I wypatruje zwierząt. Widzieliśmy dwa ptaki, węża, dwa małe leopardy (akurat, według mnie to były zwykłe koty), dwa szczury i miejscowe bydło rogate. Bo nie jedzie się przez dżunglę, tylko przez plantację palm kokosowych. W międzyczasie kilka razy popadał deszcz, ale ciepły był, więc nie przerywaliśmy naszej wycieczki. Sama jazda atrakcyjna, ale że jest to nocne safari po dżungli, to już było mocno naciągane.

Spacer na własną rękę, bez przewodnika
Skoro mamy autobus o 18 z Jerantut, to nie musimy wracać łodzią o 9 rano, tylko możemy wrócić o 14. A w międzyczasie mamy czas wolny. Pytamy się tylko obsługi, na której trasie jest najmniej turystów i postanawiamy iść półtorej godziny w jedną stronę a potem wrócić tą samą drogą.
Łodzie pełne turystów odpłynęły o dziewiątej i nagle w całej osadzie zapadła cisza. Pierwszy raz od początku wyjazdu. Snują się tylko pojedynczy turyści. Po śniadaniu bierzemy taxi na drugą stronę rzeki (1 zł) i ruszamy ścieżką. Jest dziko. Owszem, na skrzyżowaniu są strzałki. Od czasu do czasu jest żółty kwadrat na drzewie. W stromych miejscach są liny. Ale generalnie ścieżka jest dzika. I pusta. Spotykamy w sumie tylko jednego turystę. I słychać ptaki.
Tego nam było trzeba. Nareszcie czujemy, że jesteśmy w dżungli. Ja przez poprzednie dni czułem się, jakbym jadąc w Tatry wykupił wycieczkę, która obejmowałaby wjazd na Gubałówkę, spacer do Morskiego Oka i pokaz robienia oscypków. A najlepiej podsumował to Jesper: ludzie płacą za trzydniową wycieczkę do dżungli i nie dostają tego, czego chcieli.
Wadą wędrowania bez przewodnika jest to, że sami nie potrafimy wypatrzeć ptaków i innych zwierząt. Ale cała reszta nam to rekompensuje. Zwierzęta w końcu się znajdują. Wypatruję na ścieżce pijawki i zaczynam im robić zdjęcia i kręcić filmik z ich charakterystycznym sposobem chodzenia. Jednak nie zauważam, że kilka weszło mi na buty. Poczułem je kilkanaście minut później, jak już wgryzły mi się w nogi. Przy okazji - jak usunąć pijawkę? Podobno działa posypywanie solą, tylko skąd mieć sól w dżungli? Ja szybko wykombinowałem i zacząłem pryskać w nie środkiem przeciwko owadom. Wtedy puszczały się i wystarczyło je strzepnąć. Środek, według zapewnień producenta, powinien w ogóle je odstraszać, jeśli popsikamy buty. Ale jak widać nie odstraszył. Po ściągnięciu pijawek wyglądam jak żołnierz po biegu przez druty kolczaste - bo z ugryzień leje mi się krew. Ale przynajmniej czuję, że jestem w dżungli :-)
Tak wolno idziemy (podziwianie przyrody i zdjęcia), że po półtorej godziny docieramy ledwo do pierwszej zaznaczonej na mapce atrakcji (mieliśmy w planie trzy). Okazuje się to być jaskinia pełnia nietoperzy. Lata ich tam taka ilość, że boimy się wejść, tylko robimy zdjęcia od wejścia. Zresztą sporo czasu nie mamy, bo powinniśmy już wracać.
Rozmawiamy i podsumowujemy weekend: gdybyśmy jeszcze raz mogli wybrać, zamiast tych wszystkich atrakcji wybralibyśmy dwudniową wycieczkę do dżungli z przewodnikiem - biuro oferuje taką alternatywę. Byle dalej od tłumu turystów, bo tłum zabija ducha dżungli.

Powrót

Po powrocie wsiadamy na łódź, która wiezie nas do cywilizacji, ale jeszcze przez dwie godziny mamy okazję popodziwiać dziką przyrodę. I jesteśmy sami. Rano łodzi odpłynęło kilka i były pełne, teraz płynie tylko jedna łódź i jesteśmy na niej tylko my. Jesper podsumowuje: najlepsze cię spotyka, gdy zrobisz coś inaczej niż wszyscy. Mądrze gada. Rozumiem dlaczego nie lubię jeździć z wycieczkami. Bo omijają mnie takie chwile jak ta.
Obserwujemy ptaki (jednak prędkość łodzi uniemożliwia zrobienie dobrego zdjęcia) oraz wydry. A także miejscowych rybaków.

W Jerantut odbieramy zakupione przez panią z biura NKS bilety na autobus do Penangu i idziemy za jej wskazówkami na dworzec autobusowy (tylko 5 minut). Na dworcu (a właściwie placu otoczonym budkami) od razu podchodzi do nas kobieta i oferuje pomoc. Twierdzi, że autobus do Penangu odjeżdża z dworca poza miastem (6 km) i musimy tam pojechać taksówką. Oczywiście ona też można nas zawieźć. Dyskutuję z nią, że przecież w biurze nam powiedziano, że autobus odjeżdża stąd, inaczej kazano by nam wsiąść do taksówki od razu pod biurem. Pani długo chce nas wywieźć za miasto, ale powoli do niej dociera, że nie jesteśmy naiwnymi turystami, tylko załatwiliśmy wszystko przez biuro podróży i znamy się na rzeczy. Bierze nasze bilety do ręki jeszcze raz i wykrzykuje - "Ach, wy macie bilety na Ekspress Kuala Tahan! To on rzeczywiście odjeżdża stąd". Do dzisiaj się zastanawiam, czy chciała nas wysłać na drugi dworzec przez głupotę, czy chciała nas oszukać (stary motyw - wysyła się turystę na drugi dworzec, tam oczywiście autobus nie przyjeżdża, wtedy wspólnik oferuje się z transportem taksówką. Jeśli turysta się śpieszy, to będzie można wyciągnąć od niego sporo pieniędzy).

Autobus startuje o 18 ale na miejscu będzie o 4. Na początku jedzie naokoło przez miasteczka i zbiera pasażerów. Potem też często się zatrzymuje. I jest zwykły, nie tak komfortowy jak ten, którym jechaliśmy do KL. W autobusie, początkowo pustawym, jeden z pasażerów siada naprzeciwko mnie, mimo że akurat to miejsce jest tak wąskie, że mu się nogi nie mieszczą a dalej jest wiele wolnych, bardziej komfortowych miejsc. Zaczynamy gadkę po angielsku, od razu schodzi na temat ciasnoty autobusu, jednak gdy pytam dlaczego nie siada gdzie indziej to wymiguje się od odpowiedzi. Od razu włącza mi się lampka ostrzegawcza, że pewnie dlatego siada koło mnie, żeby jak usnę mnie okraść. Więc rozmowa się nie klei, bo nie mam ochoty rozmawiać z potencjalnym złodziejem. Jak tylko wysiadł coś zjeść podczas 15-minutowej przerwy, zaraz pochowałem portfel i aparat. I w nocy czuwałem zamiast spać.
Ech, chora wyobraźnia Europejczyka. Gość chciał sobie tylko pogadać, dla niego spotkanie z białym to wielka atrakcja, bo oni zwykle jeżdżą prosto do KL a nie tym jadącym naokoło przez jego miejscowość autobusem. A ja go tak źle podejrzewałem.

I na koniec coś o bezpieczeństwie na drogach. Kierowcy jeżdżą dość agresywnie, przepisy drogowe też słabo respektują. Już na początku trasy widzimy ciężarówkę leżącą w rowie, ale obok stoi dwóch gości i pali papierosy, więc wygląda, że obyło się bez ofiar. Nad ranem, na autostradzie przy samym Penangu widzimy leżący na boku autobus. Nie za ciekawie to wygląda. Na szczęście następnego dnia znalazłem w gazecie informację, że nikt nie zginął a tylko 8 osób zostało rannych.
Dwa wypadki w jeden dzień nie napawają optymizmem jeśli chodzi o podróże. Ale z drugiej strony skoro piszą o tym w gazetach, to nie jest codzienność.

Koszty:
315 zł - pakiet z transportem z KL, wyżywieniem, noclegami (najtańszymi, pokój 4-osobowy z wiatrakiem) i atrakcjami  (190 zł kosztuje sam transport, nocleg i wyżywienie, 490 zł pełny pakiet rozszerzony o wizytę w słoniarnium (mycie słoni i przejażdżka na nich)).
35 zł - bilet na nocny luksusowy autobus Penang-KL
45 zł - bilet na zwykły autobus z Jerantut do Penangu
27 zł - nocne safari (atrakcja dodatkowo płatna)
36 zł - wizyta w jaskinii (atrakcja dodatkowo płatna)
5 zł -pozwolenie na fotografowanie w parku

Link do większej ilości zdjęć: klik
Link do artykułu o tym, dlaczego spotkałem tak mało dzikich zwierząt, nawet małych typu jaszczurki czy ptaki: kilk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz