niedziela, 12 czerwca 2011

Ta ostatnia niedziela...

Czyli ostatni weekend w Penangu.

Piątek
Zacząłem go w piątek wychodząc z pracy o 16:30. O 17 ruszyłem zdobywać wzgórze Jambul, od którego nazwę wzięła miejscowość (a może na odwrót?). Znalazłem na internecie, że jest jakaś ścieżka i nawet jakiś budynek na szczycie. Wzgórze jest blisko hotelu Vistana, ale żeby dojść do podnóża, trzeba obejść pole golfowe, więc najpierw mam półgodzinny spacerek chodnikami i poboczami (z przewagą tych drugich, bo jak już pisałem, budowniczowie malezyjskich dróg nie przewidują pojęcia "pieszy").
Tak sobie myślałem, że w piątek wieczorem to pewnie nikogo nie będzie, może tylko czasem ktoś w weekend tam chodzi.
A tu niespodzianka - w górę i w dół łażą tłumy, prawie jak na Giewoncie w lipcu. Krótkie spodenki, kijki albo parasole do podpierania, pełen przekrój wiekowy. Jak widać, dbają o kondycję, bo na co dzień tylko ją tracą siedząc w samochodach. Na początku asfalt, potem anemiczne schodki przez las, od czasu do czasu ławeczki. Tabliczka ostrzega, że "wspinanie na własną odpowiedzialność", zresztą czytałem opis, że "od czasu do czasu trzeba się wspomóc rękami". Nie wiem gdzie, chyba jak ktoś padnie ze zmęczenia, bo droga łatwa. Łatwa technicznie, bo kto powiedział, że jest łatwo? Pół godziny drałowania ostro pod górę, w upale (mimo wieczora) i sporej wilgotności. Jak przyjechałem tutaj w połowie kwietnia, to mi się wydawało, że luzik, niby tropiki a można chodzić po ulicy bez problemu. Teraz nadszedł czerwiec i dopiero czuję, co to znaczy pogoda tropikalna. Więc dysząc idę pod górkę i uczę się na nowo własnej fizjologii - jako pierwsze spociły mi się kolana. Eee?
Na górze... przyrządy gimnastyczne oraz siłownia a także tablica ze słowami gratulacji od klubu, który opiekuje się wzgórzem.Ze wzgórza byłyby ładne widoki, ale stoi mgiełka nad miastem, ledwo widać Butterworth na stałym lądzie.Po dojściu do siebie (pół godziny wchodzenia, pół godziny odpoczynku) schodzę ścieżką w drugą stronę. Ścieżka zaczyna sporo trawersować i ostatecznie dochodzi do tego samego punktu, co start. No tak, skoro wszyscy spacerowicze przyjeżdżają pod wzgórze autami, to ścieżki muszą zamykać się w pętlę przy parkingu. Na tej ścieżce dla odmiany nie spotykam nikogo, jest dziksza (żadnych stopieńków), za to co chwilę drzewa, z których pobierana jest żywica. A może kauczuk? Tylko że wygląda na porzucone.

Wracam do hotelu inną drogą, po drodze natrafiam na stado małp (zebrały się przy ulicy, bo jakaś rodzina karmiła je z auta). Małpy skaczą niedościgle, małpy robią małpie figle...
Wracam do hotelu w ostatniej chwili, aby się chlupnąć do basenu. A o północy przyjeżdża Tomek, który będzie tu moim następcą.
Zdjęcia: klik
Koszty: 2 zł - butelka picia, baaardzo przydatna.

Sobota
Na weekend zaplanowałem wypożyczenie skutera i jeżdżenie po wyspie. Tomek zgłosił chęć dołączenia, ale okazało się, że zapomniał prawa jazdy z Polski, a tutaj sprawdzali przy wynajmowaniu, nie to co na Indonezji. Wystarcza prawo jazdy na samochód, tylko że wtedy nie obejmuje cię ubezpieczenie. Ja przed wyjazdem wyrobiłem sobie Międzynarodowe Prawo Jazdy, więc bez problemu dostałem skuter, nawet z kaskiem (nie wiem, czy na samo polskie prawko bym dostał). 27 zł za dzień + 180 zł depozytu. Dostaję z resztką paliwa i mam oddać z resztką paliwa.
Najpierw udałem się do kolejki na wzgórze Penang, skąd (dzięki nocnemu deszczowi, który oczyścił powietrze), podziwiałem piękne widoki. Na samym wzgórzu jest też mała ptaszarnia, meczet, świątynia hinduska. W dalszej części, gdzie nie chciało mi się iść jest m.in. most linowy w koronach drzew.
Potem udałem się do ogrodu botanicznego, ale z nieznanych mi powodów wszystko było zamknięte. Ale że pawilony są wykonane z siatek, więc podejrzałem, że w sumie nie ma nic rewelacyjnego, więc nie dociekałem kiedy otworzą, tylko pooglądałem swawolące małpy i udałem się w dalszą drogę.
Tsunami z 2004 roku zniszczyło nadmorski meczet w Penangu. Nowy wybudowano na palach, tak że podczas przypływu pozornie pływa na wodzie. Ja niestety trafiłem podczas odpływu.
Tama Air Itam. Dla zmyłki - po malajsku "air" to woda.
Od tamy próbowałem przejechać na drugą stronę wyspy, bo moja mapa pokazywała, że jest tu droga. Ostatecznie wjechałem tylko na szczyt z antenami, po drodze napotykając chińską świątynię i pana łapiącego ptaki w sidła.

Niedziela
Niedzielę zacząłem od porannej mszy. Na mszy rzuciła mi się w oczy grupa młodzieży w jednakowych strojach, z identyfikatorami. Charakterystyczną cechą wszystkich dziewczyn były obcięte na krótko włosy i opalony wyłącznie owal twarzy. Okolice uszu  i szyje miały blade - wyglądały jakby jeszcze niedawno chodziły po ulicy w hidżabach. Czyżby świeżo nawróceni chrześcijanie? Dziwne, bo słyszałem, że w Malezji muzułmanom nie wolno zmieniać religii.
Potem udałem się na południowy kraniec wyspy, do Muzeum Wojny mieszczącym się w poangielskich bunkrach z przed drugiej wojny światowej. Anglicy wybudowali je, aby chronić Malezję przed atakiem z morza, ale Japończycy dokonali niemożliwego i przedarli się lądem, przez dżunglę, zachodząc do Penangu od tyłu.
Potem ruszyłem drogami południowej części wyspy, ale nie czułem się zbyt dobrze, bo gdzie się nie zatrzymałem, to się wszyscy na mnie gapili, bo ta część jest kompletnie nieturystyczna. Jak wyjąłem mapę, to od razu podeszli pokazać mi, w którą stronę mam jechać, aby wrócić do miasta :-)
Koło lotniska znajduje się buddyjska Świątynia Węży. Czym się różni od innych buddyjskich świątyń? Koło ołtarza siedzą sobie żywe węże.
Czas uciekał, więc porzuciłem plan objechania wyspy naokoło i ruszyłem z powrotem na północ. Najpierw zobaczyć Pływający Meczet podczas przypływu (coś znaleziony w internecie kalendarz pływów nie był prawdziwy, bo znów trafiłem na odpływ) i plaże Batu Ferringhi. Potem zatrzymałem się przy Ogrodzie Przypraw Tropikalnych, wstęp za darmo o ile nie wynajmiesz przewodnika albo nie zapiszesz się na kurs azjatyckiego gotowania. Albo zakupisz przyprawy w sklepiku. Na zdjęciu: kardamon.
Potem udałem się na fermę motyli. Drogo, ale myślę, że warto. W hali z siatki wprost roi się od motyli, jest też parę innych zwierzaczków.
Potem ruszyłem wgłąb wyspy, zatrzymując się najpierw nad kolejnym zbiornikiem na pitną wodę dla wyspy: Teluk Bahang. Na jeziorze odbywał się właśnie wyścig smoczych łodzi.
Potem trafiłem m.in. na katolicki cmentarz, lekko zapuszczony oraz na procesję Hindusów udających się do świątyni. Oprócz tego pooglądałem wioski, ale architektura taka jak w Georgetown, tylko w mniejszej skali, więc nie robiłem zdjęć.
Na koniec dnia, już jadąc w kierunku centrum aby oddać skuter, natrafiłem w Ayer Hitam na kolejne uroczystości hinduskie. W świątyni tłumy, że nie da się wejść a ludzie blokują nawet ulicę, powodując korek (na szczęście skuterem da się go szybko ominąć), obok mas stoisk z żarciem, niczym na odpuście. Jeszcze dalej w kierunki świątyni zmierza procesja z ołtarzami ciągniętymi przez święte krowy. Ciekawe, czy oni tak świętują co tydzień, czy akurat mieli jakieś święto?

Skuter
Jazda na skuterze coraz bardziej mi się podoba. Niby prędkości większe niż na rowerze, ale czuję się bezpieczniej. Bo po pierwsze nikt mnie co chwilę znienacka nie wyprzedza, tylko jadę równo z ruchem. Po drugie mam niesamowite przyspieszenie, z 2 sekundy od 0 do 50 km/h, więc mogę wykonywać manewry błyskawicznie i wiem, że mi w połowie auto nie zatarasuje drogi (bo nawet nie zdąży). Jak chcę wyprzedzić, to tylko ruch manetką i w moment już jestem z przodu a wolno manewrujące auto zostaje z tyłu.
Rozumiem też, skąd się bierze obserwowany wielki wyścig motorków na ulicach, szczególnie zawody, kto szybciej ruszy spod świateł. Po pierwsze złota zasada motocyklistów mówi, że najlepiej jechać 10% szybciej niż reszta ruchu, wtedy się ma najlepszą kontrolę nad tym co się dzieje na jezdni. Więc każdy stara się jechać szybciej niż pozostali. Po drugie, ten co będzie pierwszy, nie musi się martwić wyprzedzaniem i przewidywaniem manewrów innych - bo ma przed sobą tylko pustą ulicę. A po trzecie największym zagrożeniem dla motorków są auta, więc najlepiej je jak najszybciej zostawić z tyłu. A że ostatecznie wszyscy jadą z tą samą prędkością, więc jedyna szansa to wyforsować się do przodu na starcie, wykorzystując swoje dużo lepsze przyspieszenie.

Zdjęcia: klik
Koszty:
- wypożyczenie skutera: 55 zł
- benzyna: 10 zł
- bilet na kolejkę na Penang Hill: 27 zł
- przyprawa tandori do kurczaka, 50g : 7 zł
- ferma motyli: 25zł

To jest już koniec...
I tym sposobem zakończyłem mój ostatni weekend w Penangu. W czwartek wsiadam w samolot i zaczynam mój miesięczny urlop, podczas którego zamierzam przejechać Tajlandię, Kambodżę, Wietnam i południowy kawałek Chin, do Hongkongu. Nie będę już pisał bloga, bo nie spodziewam się mieć czasu, zresztą zgodnie z nazwą ten blog pozostanie opisem Malezji. Być może pojawi się jeszcze jeden wpis, bo przed powrotem do Polski będę miał jeden dzień wolny w Penangu i planuję jeszcze raz wypożyczyć skuter - ale to dopiero w drugiej połowie lipca.
Za to mogą się pojawiać zdjęcia na Picasie, w formie mocno nieobrobionej, bo będę ją wykorzystywał do robienia kopii zapasowej zdjęć.

Gdybym miał powiedzieć, czego nie zobaczyłem a planowałem, to zostaje mi tylko jeden obiekt: wyspa Langkawi. Jako ostatni brakujący kawałek do układanki p.t. Malezja Zachodnia.

sobota, 11 czerwca 2011

Jedzenie

Jedzenie to temat rzeka. Podobno Penang to stolica malezyjskiej kuchni.
Nie gotuję sam, mimo że mam kuchnię w apartamencie. Czasem sobie zrobię jajecznicę albo kanapkę z serem. Zresztą te kanapki to pożal się Boże, bo jedyny chleb jaki tu istnieje, to tostowy.
W pracy mamy dwie kafeterie. W moim budynku jest jedna, ale otwarta tylko w porach posiłków, tzn. od 8 do 10 śniadania, od 11:30 do 13 obiady, od 15 do 16 podwieczorki. W drugim budynku, fabryki, gdzie praca wre 24 godziny na dobę, kafeteria też jest cały czas czynna, choć ma przerwy w wydawaniu gorących dań. Ale zimne można kupić cały czas.
Śniadania jem w pracy, najczęściej jajko sadzone + taki dziwny naleśnik. Czasem jakiś makaronik z sosem, albo ryż z rybkami na ostro zawinięty w liść bananowy.
Obiad - czasem mnie koledzy biorą na miasto do jakieś knajpy, ale najczęściej jem też w kafeterii. Do wyboru kurczaki przyrządzone na kilka sposobów, ryby, owoce morza. Plus zestawy - czasem zupka z owocami morza (sam sobie wybierasz jakimi), czasem "fish & chips" czyli jedyne europejskie danie tutaj - zwykła ryba panierowana z ziemniakami. Czasem coś innego, nie wiem co.
Tak tak, ja generalnie nie wiem, co jem. Zamawiam na oko, patrzę czy ładnie wygląda, czy nie za czerwone (bo wtedy będzie ostre) i biorę. W knajpach pytam kelnera, czy nie ostre, czasem w menu są zdjęcia, wtedy przynajmniej z grubsza wiem, czego się spodziewać na stole. Czasem mi nawet mówią, jak to się nazywa, ale kto by spamiętał. Nauczyłem się tylko, że ayam to kurczak.

Kurczak to podstawa tutejszej kuchni. Przyrządzają go na setki sposobów. No bo muzułmanie nie jedzą wieprzowiny, ba - nie mogą mieć z nią nawet kontaktu. Z tej okazji nawet ostatnio w firmowej stołówce pojawiło się ogłoszenie o zakazie używania jej wyposażenia dla prywatnego jedzenia - żeby go ktoś nie skaził wieprzowiną. Z kolei dla hindusów krowa to święte zwierze. Rzadko zdarza mi się trafić w knajpie na coś co nie jest kurczakiem, czasem jakaś baranina albo dziczyzna.
Za to jest pełno owoców morza. Pełen wybór, z rzeczy których wcześniej nie jadłem smakował mi krab. Tylko ciężko się je, przynoszą ci specjalny młoteczek do rozbijania pancerza (bo krab nie byle jaki, tak z 30 cm średnicy). Jadłem też żabę, coś pośredniego między gumowymi owocami morza a kurczakiem.
Wśród hindusów wielu to wegetarianie, a żeby im nie było smutno, powstała cała gałąź kuchni wegetariańskiej - wytwarzają cuda z roślin, niektóre z wyglądu są nie do odróżnienia od mięsa, nawet smak podobny.

Jak jedzą?
Nie wynaleźli jeszcze noży. Je się widelcem i łyżką. Łyżka pełni funkcje noża oraz łyżki, gdy danie jest mocno okraszone sosem. Jeśli gdzieś dostaję nóż, to znaczy, że jestem w turystycznym miejscu. W chińskich restauracjach są też pałeczki. Co ciekawe do pałeczek jest też głęboka łyżeczka do nabierania sosu. Słabeusze mogą pomagać sobie łyżką w cały procesie jedzenia.
Oprócz tego jedzą też rękami! Tak, normalnie poważni inżynierowie z międzynarodowego koncernu rękami zasuwają ryż i mięsko. Zresztą z powodu braku noża nie da się dokładnie objeść kurczaka nie wziąwszy go w ręce. Ale szokuje widok, gdy ktoś cały posiłek je rękami (a raczej ręką, bo tylko prawą, lewa jest nieczysta), łącznie z ryżem. Jak byłem w Medanie, to też trafiłem do knajpki, w której nie mieli w ogóle sztućców, więc jadłem jak oni.
Czasem sztućce są, tylko trzeba ich poszukać. Otóż tutaj popularną formą knajp jest zbiorowisko stolików, wokół którego jest kilkanaście niezależnych stoisk serwujących jedzenie i tylko jedzenie. Jak chcesz napoje, to idziesz do innego stoiska i tam kupujesz. I przy napojach zazwyczaj leżą też sztućce.

Wracając do tematu jak się żywię - na podwieczorek jem czasem jakieś naleśniczki, które wyglądają i smakują jak polskie, tylko są zielone (kolor nie wpływa na smak). Ciasta smakują jak polskie. Zarówno obiad jak i podwieczorek są dla mnie wcześnie, więc czasem idę do fabryki, gdzie mogę zjeść o innych godzinach, choć to dłuższy spacer i przechodzenie przez bramki wykrywające metal (żeby nikt z pracowników nie wyniósł jakiegoś tajnego prototypu). Wieczorem zwykle wystarcza mi jakiś jogurt, jabłko albo ciastko, gdy jestem nadal głodny, czasem skoczę do pobliskiej knajpki albo zrobię sobie kanapkę.
Robb Maciąg w swojej rewelacyjnej książce “Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę” dziwił się turystom, którzy przejeżdżają pół świata po to, by w Kambodży jeść włoską pizzę. Ja też się dziwiłem, ale teraz zaczynam ich rozumieć. Po paru tygodniach jedzenia malajskiego, chińskiego, hinduskiego żarcia zapragnąłem zjeść coś normalnego. Niestety, oprócz okazjonalnego fish & chips na naszej stołówce, jedne co znalazłem, to McDonald i KFC. Co ciekawe, jedzenie w McDonaldzie smakuje dokładnie tak samo jak w Polsce, mimo że tutaj w kanapkach jest tylko kurczak a nie wołowina/wieprzowina. Widać to prawda, że robiąc kanapki w McD, najpierw tak długo się przetwarza mięso, aż zatraci całkowicie swój smak, a potem dodaje sztuczny smak sprowadzany w proszku z amerykańskiej centrali. Dzięki czemu McDonald smakuje tak samo na całym świecie.

Z innych ciekawostek:
U nas na towarach producenci starają się nakleić na towar jakiś znak jakości. Tutaj najważniejszy jest znaczek halal, oznaczający, że dany towar może być spożywany przez muzułmanów. Jest wszędzie, nie tylko na potrawach mięsnych, ale też np. na Ice Tea. No bo trzeba zapewnić, że maszyny użyte do produkcji nie miały styczności z czymś nieczystym. To tak jak u nas pisze się, że "może zawierać śladowe ilości orzechów" bo maszyna produkująca gdzieś tam się z nimi styka.
Na początku skonfundowały mnie płynne jogurty i actimele. Za nic nie potrafiłem otworzyć sreberka,którym była zamknięta szyjka. Pozostawało zrobienie dziury palcem w środku. Gdy skończyłem opakowanie, na dnie odkryłem zestaw rurek - wystarczyło przekłuć zatyczkę i elegancko się napić. A ja, jak dzikus z Polski chciałem pić z gwinta.

piątek, 10 czerwca 2011

Raj istnieje!

Widzieliście takie widoczki, jak powyżej, wielokrotnie w folderach biur podróży? Myśleliście, że są poprawiane w Photoshopie, żeby ładniej i bardziej kolorowo wyglądały? Nie trzeba, jest takie miejsce w Malezji, które właśnie tak wygląda.
Po tym, jak widziałem plaże w Penangu, jak widziałem wodę morską o przejrzystości pół metra, zacząłem wątpić w istnienie rajskich wysepek. Ileż innych osób zwątpiło, wykupiwszy wczasy w Penangu? Widziałem stronę jednego z hoteli: "piękna plaża, czysty, biały piasek, palmy" a zapomnieli drobnym druczkiem dopisać "plaża może i czysta, ale woda brudna i pełna meduz". Tymczasem po drugiej stronie półwyspu...
Gdy zapisując się na całodniowe nurkowanie z fajką usłyszałem, że zobaczymy rekiny i żółwie, myślałem, że będzie jak w Taman Negara - gdy weszliśmy na most linowy podziwiać ptaki i żadnego nie było. Gdy pojechaliśmy na safari, a spotkaliśmy węża i dwa koty. A tutaj...
Przypływamy na miejsce obserwacji żółwi i proszę - jest! Nawet po chwili wypływa na moment na powierzchnię. Wskakujemy do wody i pływamy koło niego, podczas gdy on pożywia się na dnie.
Przypływamy na miejsce obserwacji rekinów i proszę - dwa krążą w kółko. Wystarczy poczekać w miejscu, gdzie przepłynął, i za parę minut znów płynie. Fotograf ustawia się po jednej stronie, my po drugiej i cyk, jest fotka z rekinem.
O tak przyziemnych sprawach jak setki kolorowych rybek niczym z akwarium i koralach nie wspomnę...
Ale po kolei.

Podróż
Kolejny długi weekend, bo w poniedziałek jest wolne w zamian za sobotę, kiedy były urodziny malezyjskiego króla. Postanowiłem się pobyczyć na jakieś plaży. W grę wchodziły trzy - Langkawi, Perhentian albo Redang. Po naszej stronie półwyspu jest teraz pora monsunowa, padają od czasu do czasu deszcze, więc Langkawi odrzuciłem jako pierwsze. Z pozostałych wyczytałem, że Perhentian są piękniejsze, więc postanowiłem się tam udać.
I znów kupno biletu z ponadtygodnowym wyprzedzeniem było spóźnione, bo nie dość, że długi weekend, to jeszcze trwają wakacje szkolne. Bilety na luksusowe autokary prosto do przystani Kuala Besut (skąd odpływa się na wyspy) już dawno były wyprzedane.
Szukając ich przekonałem się po raz kolejny, jak bezczelnie potrafią kłamać sprzedawcy, byleby tylko sprzedać swój towar. Jedna pani twierdziła, że owszem, w tamtą stronę da się jechać w nocy ale powrót tylko w dzień, no bo tak kursuje autokar, przecież nie będzie tam stał cały dzień bezczynnie. I nie mam co pytać w sąsiednich biurach, bo wszyscy tak jeżdżą.Oczywiście w sąsiednim biurze mówili, że w obie strony da się w nocy. Ale i tak nie ma już biletów.
Kupiłem więc bilet u zwykłego przewoźnika, który jedzie do pobliskiego miasteczka, z którego będę musiał się dostać miejscowym autobusem. Autokar będzie zwykły 2+2. No ale nie mam wyboru, więc kupuję. Przy wyborze miejsc dwa zdziwienia - mają system komputerowy! W poprzednich biurach pani dzwoniła gdzieś i załatwiała bilet telefonicznie. Tutaj ładnie na ekranie wyświetla się zajętość miejsc - są dwa różne kolory, co jak mi wyjaśnia pani sprzedająca (w hidżabie), oznaczają płeć. Nie mogę wybrać miejsca koło kobiety (co potem i tak się nie sprawdziło, bo widać ostatnie wolne fotele musieli sprzedać jak leci i wracałem z muzułmanką na sąsiednim siedzeniu.
W tamtą stronę podróż mi się całkiem udała, bo firma podstawiła aż dwa autobusy i ten drugi był z kategorii 2+1. Przez co do końca nie byłem pewny, czy w dobrym autobusie jestem, bo kierowca po angielsku nic nie rozumiał i do tego uparcie traktował mój bilet w dwie strony jak bilet dla dwóch osób w jedną stronę i paroma angielskimi słowami starał się zapytać, kiedy ta druga osoba przyjdzie.
Ale w ostatecznym rozrachunku obok mnie nikt nie siedział, więc trzymając nogi na sąsiednim siedzeniu spałem przez większość drogi (start 21:00, przyjazd 5:00).
Na miejscu na dworcu autobusowym jestem sam, i jest tylko jedna taksówka, więc nie mam wyboru i za 30 zł jadę do portu. Przewodniki ostrzegają, że taksówkarz zawiezie do biura podróży, z którego dostanie prowizję, więc trzeba twierdzić, że się ma i bilet na łódkę i nocleg, ale ja nie miałem co się wykręcać, bo o tej porze było otwarte tylko jedni biuro...
Po dwóch godzinach oczekiwania, o 7 rano załadowano nas na motorówki i popłynęliśmy z zawrotną prędkością na wyspy. Przewodniki ostrzegają, że podróż jest mokra i skoczna, ale dziś i przez całe lato morze jest spokojne nie ma problemu. Trochę stracha napędza sternik, który każe nam założyć kamizelki - no bo skąd taka dbałość o bezpieczeństwo w kraju, gdzie po publicznej drodze jeździliśmy na dachu terenówki? Okazało się niedługo - podpłynęła do nas łódź policyjna, z ośmioma potężnie wyglądającymi policjantami (wyglądali na potężnie zbudowanych, bo każdy miał na sobie kamizelkę ratunkową w barwach munduru, która go poszerzała w klacie), tak że moja pierwsza myśl była, że szukają albo narkotyków albo nielegalnych imigrantów. Okazało się, że to tylko kontrola papierów, legalności przewozu i wyposażenia łódki. Z okazji wakacji szkolnych i tego, że parę dni wcześniej rozbiła się na południu łódź z nielegalnymi imigrantami z Indonezji i kilku utonęło. Ale sternik był strasznie zestrachany, na sam widok łodzi policyjnej zaczął przesadzać dzieci, aby siedziały w środku łódki a nie przy burtach. A policjanci byli mili, zrobili nam zdjęcie, życzyli miłego wypoczynku i puścili dalej.

Nocleg
Noclegu nie rezerwowałem, bo nie było jak. Tylko parę ośrodków ma strony internetowe, ale podają na nich co najwyżej numer telefonu. Jedni podali maila, ale do dzisiaj nie odpisali na zapytanie... Z biurem podróży nie chciałem się zadawać, bo bałem się, że znów wymyślą jakąś podróż przez Kuala Lumpur albo nie wiadomo co.
Z dwóch wysp Perhentian większa (Besar) jest bardziej pod rodziny a mniejsza (Kecil) pod turystów plecakowych. Ci drudzy przyjeżdżają i wyjeżdżają niezależnie od wakacji i weekendów, więc postanowiłem tam szukać noclegu.
Okazało się, że owszem, ale oprócz tego jest drugie tyle młodzieży plecakowej pochodzenia malezyjskiego, więc większość domków była zajęta. Ale znalazł się jeden przy plaży, może nie najwyżej klasy, ale z tego co widziałem pozostałe nie były jakoś specjalnie lepsze. I płaciłem 45 zł za noc (pokój z podwójnym łóżkiem), z tańszych widziałem co najwyżej 35 zł (nie licząc wieloosobowych sal za 15 zł).
Gdyby nie było miejsca do spania przy plaży, wzdłuż ścieżki łączącej dwie strony wyspy (10 minut pieszo) powstało parę domków, i jest tam chyba cały czas miejsce. No i zawsze zostają porzucone, zniszczone domki daleko do plaży (choć nad brzegiem morza), w których możnaby pospać na dziko (co też w jednym z nich widziałem).

Pływanie z fajką
Od razu po przyjeździe (jestem na wyspie o 8 rano, więc generalnie można podsumować, że połączenie z Penangiem jest świetne) zapisuję się na całodniową wycieczkę pływania z maską i rurką. Spośród wielu prawie identycznych ofert wybieram tę, która chwali się, że opiekun posiada aparat podwodny i będzie nam robił zdjęcia na pamiątkę (20 zł dodatkowo). Pływanie  - raj! Rybki wcześniej widziane co najwyżej w National Geographic pływają wszędzie naokoło, i nie tylko małe ale i całkiem spore. O rekinach i żółwiach już pisałem. I pełno korali na dnie. Widoczność świetna, nie znam się na ocenianiu odległości pod wodą, ale koło latarni morskiej, gdzie było 12 metrów głębokości, było widać świetnie dno nie tylko pionowo, ale też i na boki. Minimum 20 metrów widoczności. Towarzystwo z łódki mówi, że pływali w wielu miejscach, ale takiej wody i takiej ilości i jakości zwierzątek dotychczas nie widzieli. A ja szczęściarz mam to za pierwszym razem.
Towarzystwo na łódce mieszane: grupka młodzieży malezyjskiej na wakacjach (pochodzenia chińskiego, więc pływają normalnie w kostiumach), para Amerykanów, para angielsko-australijska i Chinka z Szanghaju. Chinka też ma długi weekend, a że u nich jest mało urlopu (tylko 10 dni), więc nawet weekendy stara się wykorzystać. Pojechała do Hongkongu, stamtąd AirAsią do KL, nocnym autobusem do portu, spędzi tutaj półtorej dnia i potem z powrotem. To nawet chyba ja nie robiłem takich wypadów (no może z wyjątkiem dwóch dni na Wyspach Kanaryjskich :-) ).
W sumie dotychczas nie spotkałem jeszcze w Malezji Polaków. Raz byłem blisko, bo w Cameron Highlands był w hostelu jeszcze jeden Polak, ale jego pokój był cały czas zamknięty. Widać nadal za drogo dla nas jeździć na drugi koniec świata, ja też pewnie szybko bym się nie wybrał, gdyby nie wyjazd służbowy. Nawet pewnie bym tylko po Malezji nie podróżował, gdyby nie wysokie diety. Diety skrojone pod restauracje hotelowe w przypadku żywienia się tak jak miejscowi, zostają niewykorzystane w 90% i można je wydać na ucztę duchową :-)

Leniuchowanie na plaży
Początkowo pełne trzy dni planowałem leżeć na plaży, ale nie wytrzymałem, i skusiłem się na oglądanie podwodnego życia. Następnego dnia ruszam na szukanie jakieś sympatycznej plaży. Do wyboru mam albo główną plażę przy domkach, pływanie między zacumowanymi łódkami, ale nie widzi mi się to. Musiałbym zostawiać rzeczy na plaży, po której cały czas ktoś chodzi. No i widzę, że w sumie na tej plaży jest może z 10 osób. Są też plaże bez domków, ale aby tam dotrzeć, trzeba wziąć morską taksówkę. Tylko jak wrócić? Umówić się na konkretną godzinę? Tylko gdzie wtedy ta wolność? Dzwonić? A jak nie będzie zasięgu albo się telefon rozładuje?
Na szczęście też w paru miejscach są ścieżki przez dżunglę, a raczej wzdłuż brzegu, łączące hostele. Idę taką ścieżką na południe od Coral Bay (gdzie jest mój hostel) i dochodzę do plaży, przy której nie ma ani jednego domku. Ludzi też nie ma prawie, jest jedna para, z której jedno cały czas pływa z maską i fajką a drugie pilnuje rzeczy. Bo tak, na takiej pierwszej lepszej plaży też pływają kolorowe rybki, są korale i przejrzysta woda.
Potem para się zmywa a za to przypływa łódka, z której wysypuje się grupa z maskami i fajkami i pływa przy brzegu. Następnego dnia na tej plaży znowu siedzę, i znowu jest podobnie. W międzyczasie jestem sam i jak to podsumowuje przechodzący Włoch: mam prywatną plażę. Bo w sumie więcej osób spacerowało tą ścieżką niż leżało na plaży.
Z tego co zauważyłem, mało kto po prostu opala się, siedzi na plaży i pływa. Ludzie albo pływają z maską, albo nurkują (pełno szkół oferuje kursy nurkowania dla początkujących), albo siedzą w domkach i czytają książki. W sumie następnego dnia zaczynam ich rozumieć, ileż można wytrzymać na tym upale. Nawet i ja chowam się w cieniu.
Gdy leżę na skale w cieniu, nagle słyszę za sobą hałas w krzakach i po chwili wypada trzy metry ode mnie spory gad. Zrywam się na nogi, coby groźniej wyglądać, bo tak na leżąco to (jeśliby liczyć jego długość z ogonem) to byliśmy podobnych rozmiarów. Gad zastygł w bezruchu też moim widokiem przerażony po czym rzucił się do ucieczki dalej, skacząc, a praktycznie spadając ze skały. Nam się wydaje, że takie dzikie zwierzęta to potrafią skakać po każdej pochyłości, i nawet nie wyobrażamy sobie, że np. takie kozice też giną, bo się poślizgnęły na ścieżce i spadły w przepaść. Ten gad też nie zaliczył skoku do udanych, bo wyraźnie mu się dwie łapy podwinęły i gruchnął bokiem o skałę i zsunął się z niej na ziemię. Ale widać uderzenie nie było groźne, bo popędził dalej.
Zresztą gady i inne zwierzaki to tu norma. Jak szedłem na plażę, to siedział na ścieżce półmetrowy jaszczur. W centrum "miasteczka" (jak można by nazwać skupisko kilkunastu hosteli) jednego wieczora do sklepu wlazła wydra, a następnego dnia łaził półtorametrowy jaszczur. O mniejszych robakach nie wspominam, warto tylko zauważyć, że jest to pierwszy napotkany nocleg, w którym jest moskitiera w zestawie, co świadczy o ilości zwierzaków.

Powrót bez historii, o 16:00 odpływa ostatnia łódka, potem czekam trzy godziny na autobus i o 8 wieczorem ruszam do Penangu. Tylko że miałem tak pełną głowę rajskich widoczków, że na przystani dałem się jak dziecko zaciągnąć naganiaczowi do taksówki, która nawet taksówką chyba nie była. Zapomniałem, że jest dzień i mogę spróbować złapać autobus...

Zdjęcia: klik
Ceny:
85 zł - bilet w dwie strony na nocny autobus Penang-Jertih
30 zł - taksówka z Jertih do Kuala Besut (o 5 rano)
20 zł - ta sama taksówka w dzień
65 zł - motorówka na wyspę (w dwie strony)
45 zł - noc w pokoju jedno/dwuosobowym
10-15zł - śniadanie w knajpce
15 zł - obiad w knajpce
4 zł - bilet do parku (płatny w porcie)

czwartek, 9 czerwca 2011

Jak sobie radzę

Jak sobie radzę? Całkiem dobrze, a że pytacie, to oto odpowiedzi. Zdjęcia niezwiązane z tematem, bo nie mam tematycznych.

Pranie
Sam nie piorę. Oddaję do pralni, która jest pięć minut od hotelu. Płacę 6 zł za pierwsze dwa kilogramy i potem 3 zł za każdy kolejny. Ale ciężko mi przekroczyć ten pierwszy próg, oddając pranie raz na dwa tygodnie. No bo co tu się może zbrudzić? Bielizna, skarpetki, podkoszulki, od czasu do czasu spodnie. Pralnia jakaś rewelacyjna nie jest, zakrwawionych skarpetek (z Taman Negara) nie doprali. I ubrudzonego ziemią podkoszulka też. Wypiorę po powrocie do Polski.
W hotelu też jest pralnia, nawet odbiorą ci z pokoju. Ale tu 5 zł to jest za jeden podkoszulek. Wprawdzie firma zwraca za pralnię, ale nie będę się wygłupiał.

Prasowanie
Nie prasuję. Wprawdzie mam w pokoju żelazko i mógłbym też oddać do hotelowej prasowalni (za podobną cenę jak pranie), ale ubranie z pralni wraca na tyle ładnie złożone, że nie trzeba prasować.

Sprzątanie
Nie sprzątam. W poniedziałki, środy i piątki hotelowa sprzątaczka sprząta mi pokój gdy jestem w pracy. Zresztą jakbym chciał sam posprzątać, to nie bardzo mam jak, bo żadnych narzędzi typu miotła albo mop nie mam. Gdy kiedyś rozsypał mi się cukier na ziemię, to jedyne co mogłem, to zostawić go sprzątaczce.
Sprzątaczka za każdym razem wymienia też pościel i ręczniki (w sumie nie wiem, czemu tak często, wystarczyłoby raz w tygodniu) oraz uzupełnia zapas mydełek i szamponów.
Któregoś dnia nie zdążyłem umyć naczyń po śniadaniu, wracam a tu sprzątaczka też je umyła. I wiecie co? Odechciało mi się myć naczynia :-) Bo po co, skoro za dwa dni same cudownie lądują czyste na suszarce?

Hotel
Szału nie ma. Psują się różne rzeczy, łącze internetowe słabe, coś koło 256 kb/s. Jedną z bolączek jest brak porządnych luster. znaczy lustra są, ale słabo oświetlone. To zdecydowanie nie jest hotel dla kobiet. Dla mężczyzn zresztą też nie, bo nie odkryli tu jeszcze golarek elektrycznych i w łazience nie ma żadnego gniazdka. Jest na szczęście też lustro w pokoju nad biurkiem, choć i tam kabel od maszynki ledwo sięga gniazdka. A najlepiej oświetlone lustro jest... w windzie. Jadąc do pracy można przeegzaminować swoją fizjonomię.
Ale za to obsługa uprzejma i pomocna, gdy zgłaszałem brak ciepłej wody w kranach, to się spytali, czy ekipa może wejść do mojego pokoju pod moją nieobecność. Przecież sprzątaczka wchodzi, więc bez sensu pytanie, ale widać chcieli być eleganccy.
Mam w pokoju sejf, do którego, z powodu wizyt sprzątaczki, chowam aparat, przenośny dysk i portfel (bo z sobą noszę tylko trochę pieniędzy i jedną kartę, a resztę zostawiam w hotelu). Ale sejf jest malutki, i laptop się nie mieści, więc jak jadę na weekend, to muszę zaufać obsłudze hotelowej. Ale laptop nie mój, tylko firmowy, więc jakby co, to żalu nie będzie. Zdjęcia na bieżąco kopiuję na przenośny dysk.
W jeden weekend, pod moją nieobecność wymienili mi telewizor na super wypaśny panoramiczny model. Widać nie wiedzą, że ja od paru lat prawie w ogóle telewizora nie oglądam, nawet nie mam go u siebie w mieszkaniu. Tutaj włączyłem raz, zobaczyć jakie mają programy. Głównie miejscowe, zarówno po malezyjsku jak i angielsku. Ale jest też standardowy zestaw satelitarny typu francuskie TV5Monde, hiszpańskie TVE, włoskie Rai, rosyjskie RTR Planeta. Jest też jakaś chińszczyzna i Al Jazeera (ale w oryginale a nie po angielsku).
Za to jest basen, nawet staram się pływać, ale często wracam zbyt późno a zamykają go o ósmej. Na poranne pływanie nie potrafię się zmobilizować.
A, i odkryłem niedawno, że na suficie jadalni mam przyklejoną strzałeczkę wskazującą Mekkę.


Ludzie
Tytułują cię "sir". I to nie dlatego, że jesteś biały. Między sobą też są "sir"/"madam". Widać Anglicy zaszczepili im podstawy dobrego wychowania. Dla porównania, w takim Egipcie/Maroku to dla pierwszego lepszego ulicznego sprzedawcy jesteś "my friend". Prawda, że bardziej zachęcająco brzmi "taxi, sir?" od "taxi, my friend?"
I nieznajomi ludzie uśmiechają się do mnie. Wszędzie, na korytarzu w pracy, na ulicy i w hotelu. Pewnie dlatego, że jestem biały. Nie pozostaje mi nic innego, jak odpowiadać uśmiechem.

Mój plan dnia
W tygodniu
- wstaję o ósmej
- o dziewiątej podjeżdża taksówka (płatna przez firmę) i wiezie mnie do pracy
- kończę pracę koło 18:30-19, czasem zostaję jeszcze dłużej, rekordowo do 22. Po takim dłuższym siedzeniu staram się następnego dnia wyjść wcześniej, ale z tym ciężko, bo większość spraw dla mnie pojawia się po 16-tej
- wracam taksówką, czasem skoczę do sąsiedniego centrum handlowego na zakupy albo do bankomatu, ale generalnie na większe wyprawy do centrum jest już zbyt późno
- wieczory spędzam głównie na laptopie, pisząc tego bloga ;-) , porządkując zdjęcia, czytając o kolejnym celu weekendowej wycieczki, czytając polskie portale. Zresztą przygotowania do weekendów i późniejszych miesięcznych wakacji zajmują tyle czasu, że nie mam czasu na np. czytanie książek.
W weekendy, a więc od piątkowego wieczota/soboty rano do niedzieli wieczór/poniedziałku rano - zwiedzam - ale o tym już było wielokrotnie.

Polskie karty kredytowo-bankomatowe
Na razie używam głównie służbowego Amexa do wypłacania gotówki z bankomatu na diety oraz na inne wydatki, bo ani taksówkarz ani pralnia nie akceptują kart kredytowych. Słyszałem o historiach, że ktoś użył swojej karty nagle na końcu świata i mu ją bank zaraz zablokował podejrzewając, że została skopiowana. I człowiek został na lodzie bez pieniędzy w obcym państwie. Oczywiście bank zaraz wysłał nową kartę na polski adres, a jakże.
Dlatego przed wyjazdem obdzwoniłem moich wystawców kart, żeby ich poinformować o moich wojażach. W Amexie informację przyjęli ze zrozumieniem, pan z infolinii nawet potwierdził, że mają taką procedurę zgłoszenia wyjazdu w dzikie kraje. W mBanku i Eurobanku wzbudziłem popłoch na infolinii, w obu przypadkach musieli się skonsultować z mądrzejszymi i oddzwaniali do mnie. W Eurobanku znaleźli kogoś, kto wiedział o takich praktykach. W mBanku pierwszy raz się z czymś takim spotkali więc tylko zapisali notatkę w jakiś systemach bezpieczeństwa, że może ktoś przeczyta jak będzie alarm. Pod tytułem "zgłoszenie reklamacyjne" :-)
Od razu widać, kto obsługuje masówkę, a kto ma ofertę skierowaną do biznesu.

Taksówkarz
"Odziedziczyłem" go po Marku i Jesperze. Jeździmy "na targowanie" a nie na licznik - czyli tak jak większość taksówkarzy tutaj, mimo że każdy ma na drzwiach naklejkę, że targowanie jest zabronione. Ale to oni pierwsi zaczynają rzucając ceną, jak się poda cel podróży.
Czy nas oszukuje czy nie - trudno powiedzieć. Jak z nami jeździ, to ma włączony licznik (pewnie na wypadek kontroli), ale sprytnie zasłonięty jakąś szmatką - kiedyś udało mi się podejrzeć, że trasa hotel-praca wyniosła nas niecałe 20 ryngitów, podczas gdy my płacimy mu zawsze 25. Z drugiej strony kurs na lotnisko u niego to też 25, a kupując "bilet taksówkowy" na lotnisku zapłaciłem 31. No i to on na nas czeka, a nie my na niego. Tylko prosi, żeby napisać do niego SMS-a, że wyjdziemy później, bo kiedyś sterczał pod pracą półtorej godziny :-) Jak jest korek to jedzie czasem naokoło, żeby było szybciej, a cena jest taka sama.
Zresztą nie udało mi się tu jeszcze złapać taksówki jeżdżącej na licznik - każdy jeździ na gębę.

Gwiazdy
Myślałem, że sobie pooglądam tutaj gwiazdy, bo powinno być widać trochę inny zestaw gwiazdozbiorów. Ale codziennie chodzą chmurki albo jest mgiełka, więc tylko kilkanaście najsilniejszych gwiazd się przebija.

Ubezpieczenie
Na czas delegacji "i na aktywności niezwiązane z delegacją krótsze niż 7 dni" mam ubezpieczenie służbowe. Dzięki zacytowanej klauzuli z regulaminu obejmuje też moje szaleństwa weekendowe. Natomiast na część urlopową wykupiłem kartę Euro 26. Bo jak sama nazwa wskazuje, można ją uzyskać do 30 roku życia i do tego nie trzeba być studentem. To zdecydowanie najtańsza opcja, coś koło 70 zł za cały rok.

środa, 8 czerwca 2011

Malakka czyli precz z XIX-wiecznymi zabytkami


No właśnie. W całej Malezji pod hasłem zabytek figurują budynki co najwyżej ledwo 200-letnie. Ze starszych rzeczy na razie widziałem 130000000-letnią dżunglę. A tu w takiej Malakce na dzień dobry kościół (czynny) z 1753 roku. Obok niego ratusz z 1660 r. Za chwilę trafiamy na zrujnowany kościół z 1521 roku. I poniżej niego brama w murach, z tego samego roku. Czuć oddech pierwszych odkrywców (pierwszy Europejczyk dotarł do Indochin w 1509 roku).

Dojazd
Z Kuala Lumpur dojechałem autobusem. W KL autobusy do Malakki ruszają z jakiegoś dziwnego dworca, ale ja postanowiłem na głupiego zapytać na dworcu Puduraya, koło którego miałem nocleg, czy przypadkiem coś z niego nie jedzie. Nie jedzie, ale można kupić bilety i jeszcze cię busikiem zawiozą na ten drugi dworzec. Niektóre odjeżdżają też ze starego dworca kolejowego, który znajduje się o rzut beretem od Meczetu Narodowego. I wybrałem bilet stamtąd. Kosztował mnie 20 zł, co jak potem przeczytałem, oznaczało przepłacenie dwukrotnie. Ale autobus należał do najwyższej klasy, oczywiście siedzenia 2+1, ale też rozkładane stoliczki i w połowie trasy rozdają soczki w kartoniku. Kupiłem bilet u przewoźnika polecanego w moim przewodniku Pascala. Jak już pisałem - ewidentnie nie jest to przewodnik dla oszczędnych.

Hostel
Jak zwykle zarezerwowany w hostels.com, nazywa się L'armada. Bardzo miły właściciel, m.in. następnego dnia pozwolił mi wymeldować się dopiero, gdy będę jechał na dworzec, czyli o 21. Dojazd z dworca autobusowego prosty - 1 zł, do centrum czymkolwiek i z centrum 15 minut na piechotę. Da się nawet dojechać bliżej, ale nie sprawdziłem, którym numerem. Po eleganckich autobusach miejskich w Penangu lekki szok - autobusy to stare graty, zbieranina najróżniejszych modeli chyba znalezionych na europejskich złomowiskach.

Osada Portugalska

Enklawa portugalskich osadników od XVI wieku, ale z biegiem czasu zaczęli dominować mieszkańcy miejscowego pochodzenia. Ale różnią się od reszty miasta - są katolikami i są z tego dumni, na domach i restauracjach widać powieszone krzyże i święte obrazy. A właśnie - napisałem o restauracjach. Dzielnica znana z dobrego jedzenia i do tego w sobotnie wieczory ponoć jakieś występy artystyczne z tańcami się odbywają, więc postanowiłem się tam udać po zameldowaniu się w hostelu. Ponieważ z dworca do hostelu dojechałem szybko, postanowiłem udać się tam także MPK. Pierwsza część drogi, czyli z powrotem do dworca odbyła się błyskawicznie ale potem wpadłem jak śliwka w kompot i czekałem godzinę na autobus (numer 17). Szybciej doszedłbym pieszo z hostelu.
W autobusie poznałem parę Czechów, właśnie przyjechali i udawali się do hostelu. Są w podróży od czterech miesięcy. Skąd mają tyle czasu pytam - jesteśmy bezrobotni. To skąd mają w takim razie pieniądze? Facet mówi, że wcześniej intensywnie pracował, przez 5 lat nie miał urlopu, więc jak postanowił go wziąć, to z przytupem, zwolnił się i ruszyli w trasę dookoła świata. Chcieli jechać w następnej kolejności do Australii, ale zabawili dłużej w Indiach i Wietnamie i w Australii nadeszła zima. W takim razie może udadzą się do Ameryki Południowej. Polecają mi zarezerwować sporo czasu na Wietnam, bo na pewno się w nim zakocham.
Gdy chcę wrócić, pojawia się zonk. Wiedziałem już, że o tej porze nie kursuje MPK, więc byłem przygotowany na taksówkę a tu żadnej nie ma. Ludzi jak mrówków a żaden taksiarz nie chce zarobić. No to idę na główną ulicę, żeby złapać coś przejeżdżającego. Jak łatwo zgadnąć, żadna taksówka nie jedzie. Postanawiam więc iść w stronę centrum, patrząc po drodze, czy coś nie jedzie. Jedyna taksówka przejechała jak akurat oglądałem rozkład jazdy na przystanku, żeby się zorientować, czy coś nie jedzie i nie zdążyłem na nią zamachać. Druga się pojawiła już, gdy byłem przy samym centrum. Tak więc ufundowałem sobie godzinny spacerek.

Wieczór w centrum
W centrum tłumy. Właśnie zaczęły się wakacje szkolne, więc jest zatrzęsienie miejscowych turystów, szczególnie młodzieży. Na głównym deptaku miasta najpierw słucham jakiegoś zespołu ulicznego. W pewnym momencie słyszę, że zespół włączył mocne basy, ale gdy okazuje się, że basy nie milkną nawet po skończonej piosence, idę na poszukiwanie ich źródła. No i trafiłem do środka malajskiego Boydrome. Auta ztuningowane do granic możliwości i każde dźwiga głośniki wypełniające cały bagażnik. Wkoło kręcą się właściciele dumni jak pawie. Jak widać, na cały świecie zainteresowanie młodzieży męskiej są podobne, jedyna różnica, że w miejscowym klimacie ortalionowe dresy są niepraktyczne.

Riksza
A do hostelu wróciłem słynna malacką rikszą - czyli parodią rikszy obwieszoną sztucznymi kwiatkami, mrugającymi światełkami i z głośnikami grającymi piosenki na pełny regulator.

Zwiedzanie

Następnego dnia w planach mam pójść na 10:45 do kościoła a potem zwiedzać miasto. Z tego pierwszego wiele nie wyszło, bo spałem do 10 :-) Przełożyłem więc mszę na 18 i ruszyłem na miasto. Część chińsko-hindusko-muzułmańska nie zrobiła na mnie większego wrażenia, widać już spowszedniały mi smoki i inne miejscowe potworki. Dlatego udałem się w kierunku zabytków kolonialnych.
Kościół Chrystusa (1753 r.), piękny z zewnątrz, w środku ubogi, bo protestancki. Ale przypomina mi się wyprawa do Portugalii za sprawą chrzcielnic z muszli.
Kościół św. Pawła (1521 r.) - wprawdzie zrujnowany, ale czuć historię (czytaj: zapach stęchlizny). W środku stoją płyty nagrobne Holendrów z XVII wieku. Wielu umierało młodo, widać pobyt w tropikach nie służył ich zdrowiu. Może to też zasługa tubylców, którzy próbowali odzyskać panowanie nad swoim krajem?
Wzgórze Chińskie - będące także cmentarzem. Oraz parkiem ze ścieżkami do joggingu. Ale w środku dnia nie spotkałem nikogo (mówię o żywych). Potem jeszcze przespacerowałem się przez fort św. Jana z XVIII w. i zajrzałem do Osady Portugalskiej porobić zdjęcia za jasnego. Tym razem taksówkę udało mi się złapać już w połowie drogi  powrotnej :-) W centrum zjadłem obiad, do którego wypiłem litr napojów, bo przypadkowo zamówiłem ostrego kurczaka z ryżem polanym ostrym sosem :-)

Msza święta
Trochę przedłużyło mi się jedzenie, więc musiałem wziąć taksówkę, żeby dotrzeć do kościoła. Msza po angielsku o 18 miała być w kościele św. Piotra. Gdy zajechałem pod niego, zastałem drzwi zamknięte a na tablicy ogłoszeń tylko poranne godziny. Tym razem internetowa ewangelizacja nie była zaktualizowana. Zacząłem więc maszerować w stronę centrum i po chwili przechodząc koło kościoła św. Franciszka Ksawerego (chyba w każdym mieście ma swój kościół) przypomniałem sobie, że o 17:30 miała tam być msza po chińsku. Wszedłem więc i rzeczywiście była. Trafiłem zaraz po kazaniu, na "Wierzę w Boga...". Uważny czytelnik zapyta - skąd wiedziałem, że było "Wierzę w Boga", skoro msza była po chińsku? A domyśliłem się, bo co może być w okolicach połowy mszy, gdy wierni sami coś długo mówią, a potem jeden z wiernych wychodzi na ambonę, czyta krótkie zdania a reszta odpowiada chórem tę samą formułkę?
Potem się zresztą okazało, że ksiądz nie umiał po chińsku, więc część mówił po angielsku, a część czytał z kartki po chińsku (nie widząc co czyta - bo się raz pomylił i zaczął nie to co trzeba, o czym wiem, bo mu wierni po angielsku powiedzieli). Po mszy dostałem obrazek z modlitwą napisaną chińskimi robaczkami.

I już koniec

Wieczorem jeszcze spacerek po centrum, miałem iść na wyspę (sztuczną) oglądnąć ponoć ładnie oświetlony meczet, ale nieoświetlone ulice mnie przestraszyły, więc tylko pooglądałem go z drugiego brzegu i wróciłem do hostelu. Przed hostelem okazało się, że jest fontanna, która wypluwa wodę i świeci światłami w rytm muzyki. Wczoraj myślałem, że ta muzyka to jakaś dyskoteka. Chwilkę pooglądałem po czym musiałem się zbierać. Fuksem załapałem się na darmowy transport na dworzec, bo akurat właściciel hostelu tam jechał i tak o 22 wsiadłem w nocny autobus do Penangu, gdzie wylądowałem o piątej rano. Wprawdzie dworzec jest piętnaście minut pieszo od mojego hotelu, ale chciałem jak najszybciej znaleźć się w łóżku, więc za 15 ryngitów wziąłem taksówkę (dużo powiedziane - gościa który prywatnym autem dorabia sobie w nocy, bo w zasięgu wzroku nie było żadnej taryfy - dopiero następnym razem zauważyłem, że mają ogrodzony postój z boku dworca).

Zdjęcia: bez zmian, w tym samym miejscu: klik

Koszty:
20 zł - autobus KL - Malakka
1 zł - przejazd MPK z dworca do centrum
1,5 zł - przejazd MPK z dworca do Osady Portugalskiej
15 zł - riksza z centrum do hostelu (10 minut pedałowania)
17 zł - nocleg w hostelu L'armada w pokoju jednoosobowym (który od razu został mi zamieniony na inną wolną dwójkę, bo podczas prezentowania mi pokoju pojawił się gekon, który schował się pod łóżko i nie chciał wyjść)
11 zł - przejazd taksówką pół drogi z Osady Portugalskiej do centrum
15 zł - przejazd taksówką na licznik z centrum do kościoła św. Piotra (jechaliśmy dość naokoło, objeżdżając Wzgórze Chińskie naokoło - nie wiem, czy dlatego, że droga na wprost była pod prąd, czy gość mnie oszukiwał, co byłoby dość odważne, bo miałem cały czas mapkę miasta w ręce i nawet mu na tej mapce pokazywałem, gdzie chcę jechać, bo nie wiedział, gdzie jest katolicki kościół)
42 zł - autobus Malakka - Penang