niedziela, 12 czerwca 2011

Ta ostatnia niedziela...

Czyli ostatni weekend w Penangu.

Piątek
Zacząłem go w piątek wychodząc z pracy o 16:30. O 17 ruszyłem zdobywać wzgórze Jambul, od którego nazwę wzięła miejscowość (a może na odwrót?). Znalazłem na internecie, że jest jakaś ścieżka i nawet jakiś budynek na szczycie. Wzgórze jest blisko hotelu Vistana, ale żeby dojść do podnóża, trzeba obejść pole golfowe, więc najpierw mam półgodzinny spacerek chodnikami i poboczami (z przewagą tych drugich, bo jak już pisałem, budowniczowie malezyjskich dróg nie przewidują pojęcia "pieszy").
Tak sobie myślałem, że w piątek wieczorem to pewnie nikogo nie będzie, może tylko czasem ktoś w weekend tam chodzi.
A tu niespodzianka - w górę i w dół łażą tłumy, prawie jak na Giewoncie w lipcu. Krótkie spodenki, kijki albo parasole do podpierania, pełen przekrój wiekowy. Jak widać, dbają o kondycję, bo na co dzień tylko ją tracą siedząc w samochodach. Na początku asfalt, potem anemiczne schodki przez las, od czasu do czasu ławeczki. Tabliczka ostrzega, że "wspinanie na własną odpowiedzialność", zresztą czytałem opis, że "od czasu do czasu trzeba się wspomóc rękami". Nie wiem gdzie, chyba jak ktoś padnie ze zmęczenia, bo droga łatwa. Łatwa technicznie, bo kto powiedział, że jest łatwo? Pół godziny drałowania ostro pod górę, w upale (mimo wieczora) i sporej wilgotności. Jak przyjechałem tutaj w połowie kwietnia, to mi się wydawało, że luzik, niby tropiki a można chodzić po ulicy bez problemu. Teraz nadszedł czerwiec i dopiero czuję, co to znaczy pogoda tropikalna. Więc dysząc idę pod górkę i uczę się na nowo własnej fizjologii - jako pierwsze spociły mi się kolana. Eee?
Na górze... przyrządy gimnastyczne oraz siłownia a także tablica ze słowami gratulacji od klubu, który opiekuje się wzgórzem.Ze wzgórza byłyby ładne widoki, ale stoi mgiełka nad miastem, ledwo widać Butterworth na stałym lądzie.Po dojściu do siebie (pół godziny wchodzenia, pół godziny odpoczynku) schodzę ścieżką w drugą stronę. Ścieżka zaczyna sporo trawersować i ostatecznie dochodzi do tego samego punktu, co start. No tak, skoro wszyscy spacerowicze przyjeżdżają pod wzgórze autami, to ścieżki muszą zamykać się w pętlę przy parkingu. Na tej ścieżce dla odmiany nie spotykam nikogo, jest dziksza (żadnych stopieńków), za to co chwilę drzewa, z których pobierana jest żywica. A może kauczuk? Tylko że wygląda na porzucone.

Wracam do hotelu inną drogą, po drodze natrafiam na stado małp (zebrały się przy ulicy, bo jakaś rodzina karmiła je z auta). Małpy skaczą niedościgle, małpy robią małpie figle...
Wracam do hotelu w ostatniej chwili, aby się chlupnąć do basenu. A o północy przyjeżdża Tomek, który będzie tu moim następcą.
Zdjęcia: klik
Koszty: 2 zł - butelka picia, baaardzo przydatna.

Sobota
Na weekend zaplanowałem wypożyczenie skutera i jeżdżenie po wyspie. Tomek zgłosił chęć dołączenia, ale okazało się, że zapomniał prawa jazdy z Polski, a tutaj sprawdzali przy wynajmowaniu, nie to co na Indonezji. Wystarcza prawo jazdy na samochód, tylko że wtedy nie obejmuje cię ubezpieczenie. Ja przed wyjazdem wyrobiłem sobie Międzynarodowe Prawo Jazdy, więc bez problemu dostałem skuter, nawet z kaskiem (nie wiem, czy na samo polskie prawko bym dostał). 27 zł za dzień + 180 zł depozytu. Dostaję z resztką paliwa i mam oddać z resztką paliwa.
Najpierw udałem się do kolejki na wzgórze Penang, skąd (dzięki nocnemu deszczowi, który oczyścił powietrze), podziwiałem piękne widoki. Na samym wzgórzu jest też mała ptaszarnia, meczet, świątynia hinduska. W dalszej części, gdzie nie chciało mi się iść jest m.in. most linowy w koronach drzew.
Potem udałem się do ogrodu botanicznego, ale z nieznanych mi powodów wszystko było zamknięte. Ale że pawilony są wykonane z siatek, więc podejrzałem, że w sumie nie ma nic rewelacyjnego, więc nie dociekałem kiedy otworzą, tylko pooglądałem swawolące małpy i udałem się w dalszą drogę.
Tsunami z 2004 roku zniszczyło nadmorski meczet w Penangu. Nowy wybudowano na palach, tak że podczas przypływu pozornie pływa na wodzie. Ja niestety trafiłem podczas odpływu.
Tama Air Itam. Dla zmyłki - po malajsku "air" to woda.
Od tamy próbowałem przejechać na drugą stronę wyspy, bo moja mapa pokazywała, że jest tu droga. Ostatecznie wjechałem tylko na szczyt z antenami, po drodze napotykając chińską świątynię i pana łapiącego ptaki w sidła.

Niedziela
Niedzielę zacząłem od porannej mszy. Na mszy rzuciła mi się w oczy grupa młodzieży w jednakowych strojach, z identyfikatorami. Charakterystyczną cechą wszystkich dziewczyn były obcięte na krótko włosy i opalony wyłącznie owal twarzy. Okolice uszu  i szyje miały blade - wyglądały jakby jeszcze niedawno chodziły po ulicy w hidżabach. Czyżby świeżo nawróceni chrześcijanie? Dziwne, bo słyszałem, że w Malezji muzułmanom nie wolno zmieniać religii.
Potem udałem się na południowy kraniec wyspy, do Muzeum Wojny mieszczącym się w poangielskich bunkrach z przed drugiej wojny światowej. Anglicy wybudowali je, aby chronić Malezję przed atakiem z morza, ale Japończycy dokonali niemożliwego i przedarli się lądem, przez dżunglę, zachodząc do Penangu od tyłu.
Potem ruszyłem drogami południowej części wyspy, ale nie czułem się zbyt dobrze, bo gdzie się nie zatrzymałem, to się wszyscy na mnie gapili, bo ta część jest kompletnie nieturystyczna. Jak wyjąłem mapę, to od razu podeszli pokazać mi, w którą stronę mam jechać, aby wrócić do miasta :-)
Koło lotniska znajduje się buddyjska Świątynia Węży. Czym się różni od innych buddyjskich świątyń? Koło ołtarza siedzą sobie żywe węże.
Czas uciekał, więc porzuciłem plan objechania wyspy naokoło i ruszyłem z powrotem na północ. Najpierw zobaczyć Pływający Meczet podczas przypływu (coś znaleziony w internecie kalendarz pływów nie był prawdziwy, bo znów trafiłem na odpływ) i plaże Batu Ferringhi. Potem zatrzymałem się przy Ogrodzie Przypraw Tropikalnych, wstęp za darmo o ile nie wynajmiesz przewodnika albo nie zapiszesz się na kurs azjatyckiego gotowania. Albo zakupisz przyprawy w sklepiku. Na zdjęciu: kardamon.
Potem udałem się na fermę motyli. Drogo, ale myślę, że warto. W hali z siatki wprost roi się od motyli, jest też parę innych zwierzaczków.
Potem ruszyłem wgłąb wyspy, zatrzymując się najpierw nad kolejnym zbiornikiem na pitną wodę dla wyspy: Teluk Bahang. Na jeziorze odbywał się właśnie wyścig smoczych łodzi.
Potem trafiłem m.in. na katolicki cmentarz, lekko zapuszczony oraz na procesję Hindusów udających się do świątyni. Oprócz tego pooglądałem wioski, ale architektura taka jak w Georgetown, tylko w mniejszej skali, więc nie robiłem zdjęć.
Na koniec dnia, już jadąc w kierunku centrum aby oddać skuter, natrafiłem w Ayer Hitam na kolejne uroczystości hinduskie. W świątyni tłumy, że nie da się wejść a ludzie blokują nawet ulicę, powodując korek (na szczęście skuterem da się go szybko ominąć), obok mas stoisk z żarciem, niczym na odpuście. Jeszcze dalej w kierunki świątyni zmierza procesja z ołtarzami ciągniętymi przez święte krowy. Ciekawe, czy oni tak świętują co tydzień, czy akurat mieli jakieś święto?

Skuter
Jazda na skuterze coraz bardziej mi się podoba. Niby prędkości większe niż na rowerze, ale czuję się bezpieczniej. Bo po pierwsze nikt mnie co chwilę znienacka nie wyprzedza, tylko jadę równo z ruchem. Po drugie mam niesamowite przyspieszenie, z 2 sekundy od 0 do 50 km/h, więc mogę wykonywać manewry błyskawicznie i wiem, że mi w połowie auto nie zatarasuje drogi (bo nawet nie zdąży). Jak chcę wyprzedzić, to tylko ruch manetką i w moment już jestem z przodu a wolno manewrujące auto zostaje z tyłu.
Rozumiem też, skąd się bierze obserwowany wielki wyścig motorków na ulicach, szczególnie zawody, kto szybciej ruszy spod świateł. Po pierwsze złota zasada motocyklistów mówi, że najlepiej jechać 10% szybciej niż reszta ruchu, wtedy się ma najlepszą kontrolę nad tym co się dzieje na jezdni. Więc każdy stara się jechać szybciej niż pozostali. Po drugie, ten co będzie pierwszy, nie musi się martwić wyprzedzaniem i przewidywaniem manewrów innych - bo ma przed sobą tylko pustą ulicę. A po trzecie największym zagrożeniem dla motorków są auta, więc najlepiej je jak najszybciej zostawić z tyłu. A że ostatecznie wszyscy jadą z tą samą prędkością, więc jedyna szansa to wyforsować się do przodu na starcie, wykorzystując swoje dużo lepsze przyspieszenie.

Zdjęcia: klik
Koszty:
- wypożyczenie skutera: 55 zł
- benzyna: 10 zł
- bilet na kolejkę na Penang Hill: 27 zł
- przyprawa tandori do kurczaka, 50g : 7 zł
- ferma motyli: 25zł

To jest już koniec...
I tym sposobem zakończyłem mój ostatni weekend w Penangu. W czwartek wsiadam w samolot i zaczynam mój miesięczny urlop, podczas którego zamierzam przejechać Tajlandię, Kambodżę, Wietnam i południowy kawałek Chin, do Hongkongu. Nie będę już pisał bloga, bo nie spodziewam się mieć czasu, zresztą zgodnie z nazwą ten blog pozostanie opisem Malezji. Być może pojawi się jeszcze jeden wpis, bo przed powrotem do Polski będę miał jeden dzień wolny w Penangu i planuję jeszcze raz wypożyczyć skuter - ale to dopiero w drugiej połowie lipca.
Za to mogą się pojawiać zdjęcia na Picasie, w formie mocno nieobrobionej, bo będę ją wykorzystywał do robienia kopii zapasowej zdjęć.

Gdybym miał powiedzieć, czego nie zobaczyłem a planowałem, to zostaje mi tylko jeden obiekt: wyspa Langkawi. Jako ostatni brakujący kawałek do układanki p.t. Malezja Zachodnia.

4 komentarze:

  1. Bardzo niedobrze, że nic już nie napiszesz. I jesteś niekonsekwentny, bo w pierwszych postach chwaliłeś się wizami i szczepionkami - czyli uwzględniłeś nie tylko Malezję, ale cały wyjazd.

    A teraz zasłaniasz się kiepsko wybranym tytułem :P

    OdpowiedzUsuń
  2. No dobra, moze napisze, ale w blizej nieokreslonej przyszlosci :) Bo o ile w Malezji miedzy weekendami mialem wolne wieczory i moglem pisac, to teraz jestem ciagle w podrozy. Wiec napisze cos najwyzej jak wroce. Pozdrowienia z Bangkoku :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Za dużo, nie chce mi się. Chyba że mi za to zapłacą i np. wydadzą w formie książki :-)
    Ale już jutro jestem w Krakowie i mogę opowiadać, Asia i Paweł już się wprosili na oglądanie zdjęć :-)

    OdpowiedzUsuń