wtorek, 31 maja 2011

KL czyli każdy kraj ma swoją stolicę a niektóre mają jeszcze bliźniacze wieże

W ten weekend postanowiłem skompresować dwie atrakcje, na które początkowo chciałem przeznaczyć długi weekend trzydniowy ale ostatecznie zdecydowałem, że trzy dni wolę spędzić na obcowanie z cudami przyrody. Tak więc w dwa dni upchnąłem Kuala Lumpur i Malakkę, które z perspektywy czasu widzę, że powinny mieć każdy osobny weekend dla siebie.

Firefly
Początkowo planowałem jechać do KL (to taki popularny skrót wśród Malezyjczyków) nocnym pociągiem, przyjeżdżającym na miejsce rano, żeby przy okazji poznać kolejny malezyjski środek lokomocji. Ale zbyt późno (czytaj: tydzień wcześniej) się zainteresowałem kupnem biletu (da się przez internet) i okazało się, że na miejsca leżące w drugiej klasie nie ma już miejsc, na siedząco jechać nie chciałem a pierwsza klasa jest sporo droższa.
Tak swoją drogą na trasie północ-południe jeździ dosłownie kilka pociągów dziennie, bo trasa jest jednotorowa i muszą się mijać na stacjach. Ale już widziałem, że trwa budowa kolejnych dwóch torów, więc pewnie niedługo zwiększą częstotliwość i nie będzie takich problemów z biletami.
Postanowiłem zatem polecieć samolotem, co miało mieć trzy zalety: poznam nową linię lotniczą, zobaczę KL w wersji wieczornej i będę mógł w hostelu zostawić plecak na czas dziennego zwiedzania (pierwotnie planowałem przyjazd rano a po południu przejazd do Malakki).
O istnieniu linii Firefly dowiedziałem się dopiero na miejscu, jakoś wcześniej nigdy o niej nie słyszałem, wyszukiwarki połączeń typu skyscanner nie pokazywały mi jej, bo lata tylko na krótkie dystanse po Malezji i okolicach a ja zazwyczaj szukałem czegoś dalej.
Pierwszą zmyłką jest strona internetowa. Linia nazywa się Firefly, ale strona nazywa się fireflyz.com.my. Gdy za pierwszym razem znalazłem ją w Google, to myślałem, że to jakieś dzieło hakerów podszywających się pod prawdziwą linię licząc, że ktoś nie zwróci uwagi na literówkę w nazwie i poda im dane karty kredytowej. W sumie do dzisiaj nie wiem, dlaczego się tak dziwnie nazywa.
Firefly nie jest tzw. tanią linią lotniczą. Na pokładzie jest bezpłatny poczęstunek (jak to na krótkich trasach - ciastko i sok) a bagaż do 20 kg wożą za darmo. Z tej okazji postanowiłem nie upychać się na siłę w 7 kg podręcznego, tylko swobodnie się spakować i nadać plecak do luku. W sumie i tak cały mój bagaż ważył z 8 kg, więc to bardziej z chęci "jak dają za darmo to bierz" niż z rzeczywistej potrzeby.
Mimo że nie jest to tania linia, to ceny mają tanie. Za bilet "na za trzy dni w piątek wieczorem" zapłaciłem 200 zł, gdybym kupił z wyprzedzeniem, mógłbym zapłacić 85 zł. Wprawdzie mam bilet na 20:50 (lądowanie 21:50), bo bilet na 19:50 był dwa razy droższy, ale stwierdzam, że to i tak wystarczająco, żeby dojechać do hostelu autobusem, zostawić rzeczy, złapać metro, zobaczyć Petronas Towers po zmroku i wrócić ostatnim metrem (koło 24:00) do hostelu. Okazało się, że nie.
Firefly różni się też tym do AirAsia (też latającego na trasie Penang - KL), że ląduje na lotnisku Subang, które jest starym lotniskiem obsługującym KL, zanim wybudowano nowy port lotniczy KLIA. Na starym lotnisku pozostały czartery, cargo i dwie lokalne linie. Jesper i Kamal (nasz taksówkarz) chwalą mi, że to lotnisko jest lepsze, bo bliżej centrum więc i taksówka tańsza. Jakoś nie rozumieją, że ja nie jeżdżę wszędzie taksówkami. Dla Jespera wychowanego na duńskich cenach, 30 zł za taksówkę to prawie jak splunąć, jedno piwo w ojczyźnie, po Penangu też się wszędzie nimi woził.
Informacja, jak dojechać z lotniska komunikacją publiczną jest bardzo skąpa. Jedynie na wikitravel znajduję informację, że jeżdżą autobusy nr 81, a na stronie MPK znajduję skąpą informację, że ostatni jego odjazd jest o 23. Ale pytam mailowo w hostelu i mi to potwierdzają. 

Pierwsza obsuwa przed startem - jesteśmy opóźnieni o 10 minut. Swoją drogą lotnisko w Penangu jest denerwujące, na tablicach wyświetla się "calling" podczas gdy bramka jest jeszcze zamknięta na głucho a nie przy każdej jest nawet tablica z informacją o obsługiwanym samolocie. Więc człowiek nie wie, czy ma czekać, czy jest pod złą bramką.
Kolejna obsuwa po przylocie - czekamy 15 minut na wyładowanie bagażu z samolotu. Gdybym miał tylko podręczny... O 22:30 wychodzę  z terminala.
Strzałki "na autobus" kierują do wyjścia z terminala i potem koniec. Pytam kogoś z obsługi, gdzie jest przystanek, a on na to, że trzeba iść 500 metrów w prawo wzdłuż dwujezdniowej szosy. I jeszcze przejść na drugą stronę. Po 100 metrach kończy się chodnik więc zawracam upewnić się u kogoś innego. Strażnik lotniskowy mi potwierdza, ale stanowczo doradza taksówkę (tylko 40 zł, ale autobus 2,5 zł). Traktuję jego porady jak typowe arabskie naganianie klientów znajomym taksówkarzom i ruszam na przystanek. W połowie drogi wątpię, ale jest jakiś budynek ze strażnikiem na bramie, więc pytam i mi potwierdza.
W końcu jest i przystanek, nawet jest tabliczka z numerem 81 i rozpiską trasy, nawet kierunek się zgadza, ale żadnej informacji o godzinach odjazdów. Zakładam, że skoro w Penangu autobus na lotnisko jeździ co 10 minut, to tu jest podobnie, w końcu stolica. A - i na przystanku śpi bezdomny a ja jestem jedynym oczekującym.
No więc czekam. 10 minut, 15. Gdy zaczynam wątpić, że tu cokolwiek jeździ, widzę, że jedzie autobus w drugą stronę. Zbliża się 23, wygląda że jedyny autobus jaki przyjedzie, to ten ostatni. Jechał w drugą stronę, to dojedzie do pętli i zawróci.
23:00 mija, autobusu nadal nie ma. Wpadam na pomysł, że pewnie czas ostatniego odjazdu na stronie podany był z pętli, więc autobus będzie później. Zaczynam myśleć o powrocie na lotnisko i wzięciu taksówki, ale cały czas trzyma mnie myśl, że jak zacznę iść do lotniska, to właśnie wtedy nadjedzie autobus i się wścieknę. W końcu postanawiam: punkt 23:30 ruszam z powrotem, po taksówkę. Oczywiście autobus nie przyjeżdża.
Tradycyjnie w Malezji na lotnisku kupuje się "bilet taksówkowy", którym płaci się za kurs, ja każę się wieźć prosto pod Petronas Towers. Jeszcze z daleka widzę je pięknie oświetlone, ale gdy pięć minut po północy podjeżdżamy pod wieże, niespodzianka. Nie ma o niej w żadnych przewodnikach, nigdzie w internecie: oświetlenie wież wyłączają o północy. Argh. Byłem pod wieżami dwa razy po zmroku i ani razu nie widziałem ich oświetlonych.
Jestem tak zły, że nawet nie robię ciemnym wieżom zdjęcia, tylko fotografuję wieżę telewizyjną i biorę taksówkę do hostelu. Tym razem taksiarz jedzie na licznik i płacę tylko 11 zł. Gdy z Jesperem jechaliśmy na początku maja na tej samej trasie, to płaciliśmy 30 zł. No ale Jesper zamiast się targować, to przyjął podaną cenę bez mrugnięcia okiem.

Bilet na słynny pomost między wieżami Petronas
Żeby sobie poprawić humor po porażkowej podróży, postanawiam wybrać się na słynny mostek. Podobno widoki z niego są nienajlepsze (lepiej je podziwiać z wieży telewizyjnej), ale och ach Petronas Towers symbol Malezji i w ogóle.
Pan w hostelu mówi, że spokojnie wystarczy być po bilety o 7:30, ale mi tam inne źródła mówiły, że trzeba być wcześniej, w końcu to weekend i do tego wakacje szkolne. Na początku maja widzieliśmy czatujących na zewnątrz ludzi już o piątej. Gościowi z hostelu jak się nie uda zdobyć biletu, to sobie przyjdzie następnego dnia, ale ja mam tylko jedną szansę, i jakby mi się kolejny element wyjazdu nie udał, to by mnie trafiło.
Tak więc ruszam z hostelu o 6:10 rano, ale pan recepcjonista mi mówi, że o tej godzinie jeszcze metro nie kursuje (a guzik, potem sprawdziłem na www, że właśnie o 6 rusza na trasę) i proponuje mi iść pieszo. Po 35 minutach spokojnego marszu docieram na miejsce (ulice już zaczynają żyć, autobusy jeżdżą, niektóre sklepy otwarte, chodzą ludzie, na jednej ulicy stoją panie lekkich obyczajów i mnie nagabują).
O szóstej już wpuszczają do środka, więc przybywszy o 6:45, po obmacaniu wykrywaczem metali ustawiam się w ogonku, jestem około setny. W ciągu 15 minut (widać dojechały pierwsze kursy metra) kolejka się wydłuża dwukrotnie. Większość siedzi, niektórzy leżą i śpią, co też i robię ja. Wprawdzie twardziej niż w hostelu, ale za to jest porządna klima, w hostelu był tylko wiatrak. Gdy się budzę po godzinie, kolejka jest już ogromna, strażnicy mają pełne ręce roboty w ustawianiu jej w małym korytarzu.
Kasy otwierają o 8:30, ale już od 8 chodzi pracownik i wydaje karteczki, gdzie się podaje narodowość i liczbę biletów. Wg. jego licznika jestem 460-ty (1200 biletów dziennie). Dzięki zliczaniu dość szybko strażnicy powiadamiają pechowców, że mogą iść do domu a szczęśliwcy czekają, aby w kasie wybrać godzinę wizyty i zapłacić za nią. 10 ryngitów kosztuje sam pomost, 40 ryngitów pomost + wjazd na sam szczyt jednej wieży, 300 ryngitów dodatkowo obiad tamże. Jako że w okolicach KL nie ma co oglądać, biorę tylko pomost.
Przy okazji podpatruję, że Malajki obstawiające początek kolejki to zawodowcy, kupujący bilety dla wycieczek. Jedna osoba może kupić do 20 biletów dla grupy jednej narodowości (podaje się na bilecie, ale w sumie nikt mnie potem o paszport nie prosił - może sprawdzają tylko jak podejrzewają, że ktoś odsprzedaje bilety). Biorę bilet na 13:00, robię parę porannych zdjęć wieży i wracam do hostelu, tym razem metrem (1,6 ryngita). Kupuję po drodze bilet na autobus do Malaki na 16:00. Jestem w hostelu o 10, śniadanko, spakować się i w sumie się okazuje, że nie najlepiej ułożyłem plan. Mam dzień rozbity dokładnie na pół przez wizytę na wieżach więc nie mam swobody w wydłużaniu/skracaniu poszczególnych atrakcji.

Jaskinie Batu
Do jaskiń Batu (13 km od centrum) jeździ kolej podmiejska (Komuter) o czym nie każdy wie, bo dopiero niedawno ją tam przedłużono. Bilet kosztuje 1 ryngit. Oczywiście trzeba podenerwować śpieszącego się turystę i o 10:50 wyświetlić na tablicy peronowej napis "1122 Batu Caves". Pewnie to był numer pociągu, bo przyjechał po 10 minutach. W pociągu grupa chińskich turystów pyta się mnie, czy też jadę do Batu Caves, bo wg. ich przewodnika powinni wysiąść w Sentul i wziąć autobus. Nie wiedzieli o przedłużeniu linii.
W sumie po przyjeździe na miejsce okazuje się, że jakbym chciał wracać pociągiem, to miałbym tylko 10 minut na zwiedzanie, więc postanawiam zaszaleć i wrócić taksówką, dzięki czemu mogę spędzić 50 minut. Trochę zbyt napięty plan mi wyszedł, ale tak musiało się stać, jeśli chciałem obejrzeć KL w jeden dzień.
Ruszam więc czym prędzej do głównej jaskinio-świątyni, podziwiam małpy i hinduskie ołtarze upchnięte w zakamarkach jaskini. Potem na parkingu biorę taksówkę, z 35 ryngitów z trudem utargowuję do 30 i jadę do Petronas Towers. Dopiero potem sobie przypomniałem, że czytałem, że nie należy brać taksówki z parkingu, tylko wyjść na ulicę i łapać przejeżdżające - one pojadę na licznik i będą o połowę tańsze.
Po drodze widzimy stłuczkę, kolejną już w Malezji - przy zjeździe z autostrady gość za szybko wjechał na ślimaka i się poobijał od barier. Jesteśmy dosłownie kilkanaście sekund po zdarzeniu, bo gość dopiero próbuje wysiąść z auta, inny kierowca dopiero idzie do niego a motocyklista macha ręką, żeby ostrzec samochody wyjeżdżające zza zakrętu.

Petronas Towers
O mostku nie ma się co za wiele rozpisywać, robi wrażenie, zdjęcia są na Picasie. Jeśli chodzi o widoki, to widoczność nie była najlepsza, nie widać też całego miasta, bo obie wieże zasłaniają widok w dwie strony. Na moście można przebywać 15 minut (choć po 12 minutach już nas wyganiają). Chwała im za to, że nie postanowili zlikwidować porannych kolejek przez kilkukrotne zwiększenie ceny, bo by człowiek klął, że zapłacił nie wiadomo ile a tak mało dostał. A tak cena 9 zł wydaje się odpowiednia temu, co się otrzymuje.

Stare miasto
Postanawiam się przespacerować podczas pozostałych dwóch godzin przez trzy najważniejsze obiekty: meczet Jamek, plac Merdeka i Meczet Narodowy.
Niestety już na wstępie okazuje się, że właśnie trwają modlitwy, więc do meczetu Jamek się nawet nie zbliżę. 
Oglądam więc ładne budyneczki (co jeden to ładniejszy) oraz 95-metrowy maszt flagowy przy placu Merdeka i ruszam do Meczetu Narodowego. Modlitwy już powinny być skończone, ale się okazuje, że go otwierają dopiero o 15.
O 15 to miałem przespacerować się przez Chinatown do hostelu, wziąć plecak i wracać na dworzec (o 15:45 powinienem się pojawić przy autobusie). Ale w sumie nie mam ochoty oglądać kolejnych identycznych chińskich świątyń, czyżbym już za długo tu był, że przestały robić na mnie wrażenie? Za to kalkuluję, że jakbym wziął taksówkę, to zdążę zobaczyć oba meczety. Jak będę jeździł na licznik, to koszt powinien być przystępny. Więc łapię taxi do hostelu, biorę plecak i jadę do meczetu Jamek.
Do meczetu Jamek i tak nie wpuszczają niewiernych do środka, więc po 10 minutach podziwiania go z zewnątrz łapię kolejne taxi do Meczetu Narodowego
Nowoczesne meczety robią o wiele większe wrażenie (polecam meczet Hassana II w Casablance), nawet jeśli nie wpuszczają do głównej sali, to można popodziwiać ją przez drzwi. Nawet jest wolontariusz z plakietką chętny za darmo opowiedzieć parę słów o tym, czym jest meczet i z jakich elementów się składa. Ale bywalcowi Turcji i Maroka nie trzeba takich rzeczy tłumaczyć.
Spaceruję po meczecie jeszcze trochę, do końca mojego czasu, po czym idę na dworzec (5 minut od meczetu), gdzie już stoi autobus do Malakki, ale o tym w kolejnym wpisie.

Zdjęcia: klik

Koszty:
200 zł - samolot z Penangu do KL (Subang)
35 zł - taksówka z Subangu do KL
11 zł - taksówka spod Petronas Towers do hostelu
36 zł - nocleg w hostelu Step Inn (pokój 1-osobowy)
10 zł - bilet na Petronas Towers
1 zł - bilet na pociąg do Batu Caves
27 zł - taksówka z Batu Caves do KL
1,6 - 2 zł - przejazdy po kilka przystanków metrem podziemnym/nadziemnym (bilety jednorazowe do kupienia w automatach albo kasach na stacjach)
12 zł - przejazd taksówką na trasie Meczet Narodowy - hostel - minuta postoju - meczet Jamek
3,5 zł - przejazd taksówką z meczetu Jamek do Meczetu Narodowego

środa, 25 maja 2011

Londyn Wschodu czyli Singapur


Prosto z pracy jadę na lotnisko i tak o 22 ląduję na lotnisku w Singapurze, potem szybko kantor, doładować pożyczoną od Jespera kartę autobusową (odpowiednik londyńskiej karty Oyster), wsiadam w metro i jadę do zarezerwowanego przez hostels.com hostelu.
Wysiadam z metra i... czuję się jak w Londynie. Drapacze chmur, uliczka pełna pubów, ale w londyńskim stylu goście stoją na zewnątrz. Pełno anglojęzycznych białych (czyżby Australijczycy?). Wrażenie Londynu utrzymuje się długo, dopiero po jakimś czasie odnajduję różnice - jest ciepło i rosną palmy.
W dzień z kolei zauważam, że 95% osób na ulicy to Chińczycy, tak jakby to był przynajmniej Hongkong - no ale w końcu na jego rozwój wpłynęli nie imigrujący malezyjscy wieśniacy, ale chińscy kupcy przypływający statkami. Zaczynam się zastanawiać, czy nazwa Singapur na pewno pochodzi od słowa "Singa" (lew), czy nie przypadkiem od łacińskiego "Sina" czyli Chiny (porównaj: sinologia).
Hostel "Prince of Wales Boat Quay" jest ciekawy - znajduje się na piętrze nad barem. Melduje cię barman w przerwie między robieniem drinków. Hostel składa się z jednego, 18-osobowego pokoju. W tymże pokoju znajdują się też dwa komputery oraz kącik ubikacyjno-łazienkowy. Na szczęście pokój ma trochę zakamarków, więc nie ma poczucia ciasnoty. Zresztą oprócz mnie jest tylko trzech gości. Wadą lokalizacji są dochodzące z dołu z pubu odgłosy koncertu granego na żywo.
Mimo że jest północ, postanawiam ruszyć na spacer po mieście, bo jest ciepło, pięknie i do tego kraj jest bezpieczny, gdyż wprawdzie policji nie widać na ulicach, ale "Singapurczycy mają ją w głowie". Miasto nocą jest tak piękne, że wracam do hostelu o drugiej w nocy.
Rano ruszam do Parku Ptaków Jurong, ale widząc przez okno metra (poza centrum jadącego na podporach nad ziemią) ogromną ulewę, wracam aby pochodzić po mieście. Zabytki nie schowają się przed deszczem :-)
Chinatown przeciętne, być może dlatego, że dla mnie świątynie zaczynają wyglądać podobnie do siebie i do tych, co już widziałem. Jedyną różnicą jest to, że ciężko zrobić zdjęcie świątyni bez drapacza chmur w tle.
Po obiedzie (znowu pada, ale widzę, że te deszcze są gwałtowne, ale krótkie) ruszam ponownie do Jurong. Ptaki są fantastyczne. Wprawdzie niektóre siedzą w małych klatkach, w których ciężko im przelecieć się kawałek, ale sporo wybiegów jest dobrze zorganizowanych.
Zachwyciła mnie ogromna ptaszarnia, przez którą wędruje się po mostach linowych i pomostach. A wokół zatrzęsienie papug. Siadają na barierkach, na rękach, zresztą można je karmić nektarem (do zakupienia za 3 singapurskie dolary czyli 6,6 zł). To jest to, czego mi brakowało w Taman Negara - w obu miejscach był most linowy wiszący w koronach drzew, ale tam nie zobaczyliśmy ani jednego ptaka.
Oglądam także pokaz tresowanych ptaków. Piorunujące wrażenie robi wejście stada pelikanów w parach na scenę. Oprócz tego ptaki latają nad naszymi głowami i siadają na rękach ochotników a papugi na wyścigi noszą piłeczki. Niestety czasu wiele nie mam, więc opuszczam to miejsce acz widzę, że na Singapur z tydzień trzebaby poświęcić. Zresztą drugi tydzień na opisanie tego, co się widziało :-)
Następnym punktem mojego programu jest ogród botaniczny, a konkretnie jego część z orchideami. O kwiatkach dużo nie powiem, bo się nie znam, mogę tylko powiedzieć - ładne :-)
Jedną z orchidei widziałem wcześniej w parku Taman Negara i nawet zrobiłem jej zdjęcie, bo spodobał mi się kwiatek rosnący przy chodniku w koło biura parkowego. Mimo że był z nami wtedy przewodnik, nie zwrócił naszej uwagi na niego. Widać dla niego orchidee to żadne mecyje.
Z krótką przesiadką i spacerem po Orchard Road (Floriańska w światowym wydaniu) docieram o 21 pierwszej do zoo. Troszeczkę było to niedopracowane, bo nie przewidziałem, że podróż zajmie tyle (zoo jest daleko od centrum) a i też za późno ruszyłem. Nocną część zoo (o nazwie Night Safari) otwierają już o 19:30, równo ze zmrokiem, który dzięki położeniu nieco ponad jeden stopień od równika przypada zawsze o prawie tej samej godzinie. Nie dość, że spóźniony, to straciłem pół godziny czekając w kolejce na pokaz tresowanych zwierząt. Sam pokaz bez rewelacji, i nie chodzi tu tylko o to, że ptaki się łatwiej tresuje, ale reżyseria była słaba, dużo zagrań pod dzieci i nachalna propaganda ochrony środowiska.No i prowadząca słaba, np. zapraszając dziecko-ochotnika na scenę, nie pomyślała, żeby się upewnić, czy umie po angielsku, więc potem wydawała polecenia a dziecko chyba po angielsku tylko potrafiło powiedzieć "My name is ...".
Tak swoją drogą - na początku pokazu pytała się publiczności o znajomość języka, aby przedstawić zasady bezpieczeństwa. Pełno było Hindusów i Chińczyków, co ciekawe pytała też o Koreańczyków i Japończyków. O białych nie pytała, ale nie pierwszy raz się spotykam, że każdego Europejczyka traktuje się, że jego ojczystym jest angielski a w jego kraju płaci się w Euro.
Tym sposobem zostaje mi jakieś 45 minut na zwiedzenie zoo, gdybym chciał wrócić miejskim autobusem i  metrem. Decyduję się w takim razie próbować łapać o 23:30 ostatni autobus turystycznej linii jeżdżącej od atrakcji do atrakcji i wsiadam do otwartego tramwaju robiącego pętlę po zoo, który razem z przewodniczką jeździ wzdłuż wybiegów. Bardzo wygodna forma oglądania zwierząt, ale nie ma czasu na robienie zdjęć, szczególnie, że z powodu ciemności (światła jest tyle, że udaje blask księżyca) trzeba długo się przymierzać czekając aż zwierzak przemieści się w bardziej oświetlone miejsce. W połowie trasy wysiadam aby przejść się pieszo, ale z braku czasu część zoo odpuszczam. Potem wsiadam znów do tramwaju i docieram do wyjścia o 23:40. Po autobusie turystycznym ani słychu ale kursuje jeszcze autobus miejski, więc postanawiam jechać nim jak najdalej się da. Docieram do metra, ale ono już nie kursuje więc nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć taksówkę. Za w sumie niewielkie pieniądze (S$15 czyli 33 zł) wracam do hostelu.
Mój hostel ma wadę, że recepcja (czyt. bar) jest otwierana dopiero o 9-tej (choć pewnie nie ma problemu z wymeldowaniem się dzień wcześniej, jako że nie ma się żadnych kluczy, więc nic nie trzeba oddawać), a śniadanie można zjeść od 9:30 do 10:30. Dlatego postanawiam pójść na mszę rano, na 8 (do opisanej w przewodniku katedry), łącząc dwa w jednym - zwiedzanie z mszą. I dobrze, bo nie było co zwiedzać. Potem wracam do hostelu i postanawiam się tylko chwilę zdrzemnąć, co kończy się obudzeniem o 10:20.
Szybko jem śniadanie i ruszam na Sentosę, czyli wyspę plaż i rozrywki. Na wyspę można się dostać na wiele sposobów ale ja wybieram ten najbardziej spektakularny - kolejką linową. Wg. mojego przewodnika ma kosztować S$11 (25 zł), co jest ceną do przeżycia. Ale pan w kasie masakruje mnie informacją o S$26. Z drugiej strony stoję już pod kolejką, ślinka cieknie. Nie mogłem się powstrzymać. Chyba dotychczas najdroższy w przeliczeniu na minutę wydatek w Azji :-)
Na Sentosie mam krótki plan - tylko wizytę w Underwater World czyli zoo stworzeń morskich. Największą atrakcją jest 80-metrowy tunel w olbrzymim akwarium. Reszta zwierzaków pływających też niczego sobie, ale w sumie małe to zoo, za takie pieniądze (S$25,90) spodziewałem się że nie zdążę zobaczyć wszystkiego a tu po 40 minutach dochodzę do wyjścia. Dla zmyłki nie ma nigdzie planu muzeum, więc nie da się zaplanować tempa oglądania. Resztę czasu przeznaczonego na rybki postanawiam spędzić w ich naturalnym środowisku, czyli w morzu. Trochę pływam, trochę się opalam na jednej z sentoskich plaż pod okiem ratownika.
O szesnastej ruszam na zwiedzanie tej części miasta, na której skupiają się przewodniki, czyli dzielnicy kolonialnej i Little India. Szczególnie w tym drugim jest bardzo tłumnie, bo Hindusi (dla których niedziela często jest jedynym dniem wolnym od pracy) chodzą po ulicach i nawiedzają swoje świątynie. Gdy zapada zmrok rezygnuję z odwiedzin na Arab Street, tylko ruszam na lotnisko, skąd z półgodzinnym opóźnieniem ruszam do Penangu. W hotelu jestem o 1 w nocy.

Ustrój w Sngapurze

Singapur to przykład na to, że jeśli da się ludziom bogactwo, to nie będą tęsknili za demokracją. Singapur swój sukces zawdzięcza przywódcy, który trzymając ich mocno w garści nakazał ciężko pracować. Ostatnimi czasy doszedł jednak do wniosku, że paru opozycyjnych posłów w parlamencie poprawi jego wizerunek i tak oprócz 95 posłów jedynej słusznej partii znalazło się 4 opozycjonistów. Oto wspomnienia jednego z nich (NGM 03/2010): "kiedy po raz pierwszy nie poparł jakiejś uchwały (dyskryminowała gejów), koledzy parlamentarzyści zamilkli. Po raz pierwszy ktoś się sprzeciwił. Reakcja na drugi sprzeciw, tym razem wobec regulacji ograniczającej dozwoloną liczbę osób biorących udział w demonstracjach, była podobna. Na kolejną kadencję nie został już wybrany. – To by było na tyle w kwestii alternatywnych poglądów – dodaje".

Kraj zakazów
W kraju obowiązuje wiele przepisów ściśle określających, czego nie wolno robić i nakładających na niepokornych horrendalne kary. Pełna kontrola ludzi powoduje, że przestają być kreatywni, szczególnie że szkoła promuje naukę pamięciową. Oczywiście każdy ustrój dzielnie walczy z problemami, które nie istnieją w żadnym innym ustroju, więc i tutaj podejmowane są różne przedsięwzięcia mające na celu rozbudzenie kreatywności. Z jakim skutkiem - oceńcie sami (NGM 03/2010): "w ramach projektu o nazwie Scape [...] powstała ściana przeznaczona na graffiti. Dzieciaki poinformowano o możliwości... zgłaszania koncepcji malunków specjalnej komisji. Miała ona wybrać dzieła, a potem wyznaczyć fragmenty ścian i terminy, w jakich można malować."

Mój papierowy przewodnik
Moje wcześniejsze doświadczenia z przewodnikami Pascala spowodowały, że i na tę wyprawę kupiłem ich pozycję "Azja Południowo-Wschodnia" i niestety jestem nieco zawiedziony. Nie jest to przewodnik polskiego autora, ale tłumaczenie wydawnictwa amerykańskiego. Amerykanie nie mają prawie w ogóle zabytków, więc cokolwiek, co ma więcej niż sto lat, wprowadza ich w stan ekstazy. Nas, Europejczyków, którzy w pierwszym lepszym miasteczku mają 500-letnie kościoły, ciężej jest powalić na kolana. I niestety przewodnik wiele papieru spędza na opisie tych "wspaniałych", "starych" budowli, zamiast skupić się na cudach przyrody i nowoczesnych dziełach architektury, które, śmiem powiedzieć, biją nasze europejskie na głowę.
Drugą rzeczą, która rozwala mnie w przewodniku, jest umieszczona przy opisie każdego miasta zakładka "noclegi". Opisuje wyłącznie hotele zaczynając od takich po 1500 zł za noc a jako najtańsze podając takie za 200 zł za noc. Szczególnie komicznie brzmi to w opisie np. Wietnamu, gdzie inne źródła podają ceny noclegów zaczynające się od 8 zł... Zawsze wydawało mi się, że "targetem" przewodników Pascala są ludzie podróżujący na własną rękę możliwie najmniejszym kosztem, bo to oni potrzebują głównie praktycznych informacji.

Poruszanie się po Singapurze
Dwa lata, od czasu gdy zacząłem pracować, zajęło mi uświadomienie sobie, że już nie muszę oszczędzać na każdym kroku. Że teraz to nie jest tak, że mam mało pieniędzy a dużo czasu, ale na odwrót i warto wydać parę złotych, jeśli można za to kupić czas. Niestety, lata oszczędzania każdego grosza spowodowały, że opornie idzie mi wymyślanie sposobów na zakup czwartego wymiaru. Nie czuję się jeszcze na tyle bogaty, żeby wozić się wszędzie taksówkami, ale odkryłem, że sporo szybciej zwiedza się miasto, podjeżdżając autobusami po przystanku, po dwa, pomiędzy poszczególnymi atrakcjami. Wprawdzie niby za każdy skok płaci się 1,5 zł, ale w sumie przez cały weekend wydałem na komunikację miejską ledwie 35 zł, wliczając planowane przejazdy na długich trasach typu lotnisko, zoo czy Jurong. Singapur do skakania autobusami nadaje się świetnie, bo autobusy jeżdżą często i do tego na każdym przystanku jest mapa w stylu mapy londyńskiego metra, dzięki czemu można łatwo zobaczyć bez znajomości nazw ulic, czy autobus jedzie w tym kierunku, który potrzebujemy.

Zdjęcia: klik

Koszty:
320 zł - bliet lotniczy (w tym 13 zł opłaty za miejsce przy oknie)
60 zł - jedna noc w hostelu na sali 18-osobowej
11 zł - Narodowy Park Orchidei
90 zł - łączony bilet do  Jurong Bird Park i na Night Safari
55 zł - kolejka linowa na Sentosę
55 zł - Underwater World na Sentosie
6 zł - bliet do hinduskiej świątyni Sri Mariamman
45 zł - porządny obiad w restauracji koło atrakcji turystycznych
10 zł - obiad w azjatyckim fast-foodzie
35 zł - sumaryczny koszt przejazdów autobusami i metrem. Przejazd jednego przystanku autobusem - 1,5 zł. Dłuższe trasy zależą od ilości kilometrów, ale nie więcej niż 6 zł (za przejechanie 40 km, a więc przez cały kraj)
33 zł - taksówka (14 km, taryfa nocna)
W sumie wydałem S$225 co oznacza około 500 zł i zawiera praktycznie wszystko z wyjątkiem przelotu.

poniedziałek, 23 maja 2011

Święto Wesak

We wtorek mieliśmy wolne w pracy, bo buddyści obchodzili swoje święto Wesak. Poszperawszy w internecie znalazłem, że głównym organizatorem jest Malajskie Stowarzyszenie Buddystów, więc rano (świtkiem koło południa, bo korzystając z wolnego spałem do wpół do dziesiątej) skierowałem moje kroki tamże. Dzień upływał tam na modlitwach, staniu w długiej kolejce aby polać własnoręcznie posążek Buddy wodą z kwiatami oraz na zakupach na charytatywnych stoiskach.
Ja zakupiłem wegetariański obiad, podczas konsumpcji którego nawiązałem konwersację z grupą Chińczyków, gdyż jak zwykle byłem miejscową sensacją (byłem jedynym białym tam, dlatego że oficjalnie uroczystości zaczynały się o 18, więc turystyczna stonka jeszcze się nie zjechała. Co co już węszyli, trafiali do znanej świątyni Leżącego Buddy, a nie tutaj). Rozmawiająca ze mną rodzina chińska zachęciła swoją córkę (lat 30) aby wręczyła mi swoją wizytówkę oraz namawiali mnie, że jeśli chciałbym założyć konto bankowe w Malezji, to ona chętnie pomoże, gdyż właśnie tym się zajmuje.
Potem ruszyłem w rejs po sąsiednich świątyniach, gdzie obserwowałem m.in. jak mnisi błogosławią ludzi (też kropią wodą, wymawiają tajemne słowa, po czym zawiązują każdemu sznureczek na ręce).
Z poprzedniej wizyty u Leżącego Buddy zapamiętałem dziwnie wyglądającą, jakby łuszczącą się figurę świętego męża. Tym razem zobaczyłem, skąd się bierze ten wygląd - otóż wierni przyklejają do niego złotka (takie jak opakowania pomadek). Odwiedziłem kilka świątyń, na końcu trafiając do Leżącego Buddy, ale tam już było dużo białych, więc i atmosfera nie taka.
Do procesji 4,5 godziny, które zaplanowałem spędzić w Parku Narodowym Penangu, znajdującym się na północy wyspy. Wstęp jest bezpłatny, ale trzeba się wpisać do książki gości. Postanawiam pomaszerować przez dżunglę do Plaży Małp, popływać trochę i wrócić.
Ścieżka na początku elegancka (pomosty, schody), w miarę oddalania się od cywilizacji także dziczeje. Tylko w co trudniejszych miejscach postawiono drewniane pomosty. W międzyczasie zaczyna coraz intensywniej padać, na szczęście nadal jest ciepło, bo zapomniałem parasola i nie mam też bluzy. Dawniej zawsze woziłem z sobą bluzę, bo było mi zimno w klimatyzowanych miejscach, ale od jakiegoś czasu się przyzwyczaiłem, więc opróżniłem plecak.
Po około godzinie docieram do plaży, ale nie ma ani jednej małpy, widocznie tak jak ludzie nie lubią deszczu. Jest sporo ludzi, którzy przypłynęli łodziami, a teraz kryją się pod daszkami. Uwagę moją zwraca grupa kobiet, które grzebią w piasku. Nie bawią się jednak, tylko wygrzebują jakieś maleńkie małże.
Wprawdzie Marek został poparzony przez meduzy tutaj, ale to i tak najczystsza plaża w Penangu, więc najlepsza okazja aby dodać Morze Andamańskie i Ocean Indyjski do listy odwiedzonych przez zanurzenie. Uważnie rozglądając się w poszukiwaniu meduz zanurzam się w wodzie i przez paręnaście minut się pławię, mimo że na głowę cały czas pada mi deszcz. W sumie co za różnica, i tak byłbym mokry.
Wracając zwracam uwagę na wyrwane kawały betonowego nabrzeża oraz ruiny bungalowów na plaży. Także przy ścieżce widać czasem śmieci (jakieś pojemniki), wciśnięte w dżunglę całkiem daleko od wody. Tak, to ślady tsunami z 26 XII 2004 roku, które zabiło 300 tys. osób, ale Malezja wykpiła się niewielkim kosztem. Fale rozbiły się wcześniej o Sumatrę a media zdążyły ostrzec ludność godzinę przed uderzeniem fali, dzięki czemu w Malezji zginęło tylko 68 osób (większość - w Penangu, 52). Oprócz tego sporo osób straciło domy, łodzie i samochody.
Wróciwszy do centrum docieram na procesję. Trochę jak na mój gust brak jej ikry. Buddyzm propaguje spokój i wewnętrzne wyciszenie, więc i wyznawcy świętują spokojnie, a nie jak np. Hindusi, przekłuwając swoje ciała. Przystrojone kwiatami trony ciągną wózki widłowe, odrapane niczym wzięte prosto z placu budowy. Tylko niektóre świątynie zadbały o wygląd całego orszaku, wykorzystując do ciągnięcia np. świeżo umyty i nawoskowany samochód terenowy. Oprócz tego maszerują członkowie stowarzyszeń, ale tylko niektóre dbają o równy krok czy o oprawę muzyczną. Dysonans wprowadzają śpiewane po angielsku piosenki w stylu "Happy Wesak". Przynajmniej trony mają ładne, choć ich podziwianie zaczyna utrudniać deszcz (a ja bez parasola). Przeczekuję część procesji na przystanku autobusowym, po czym zobaczywszy, że po skończonej procesji nie zapowiada się żaden dalszy ciąg uroczystości, zmoknięty wracam do hotelu.

Zdjęcia ze święta Wesak: klik
Zdjęcia z Parku Narodowego Penangu: klik

Koszty: 2 x 2,0 + 2 x 2,7 ryngitów za przejazd miejskim autobusem :-)

środa, 18 maja 2011

Cameron Highlands czyli jak zmarznąć w Malezji

Ten weekend postanowiłem potraktować ulgowo i wypoczynkowo, i pojechać w Cameron Highlands, miejscowy kurort w górach. W sumie planowo miałem być tylko 24 godziny na miejscu, które postanowiłem spędzić spokojnie. No ale jak wiadomo, apetyt rośnie podczas jedzenia, więc będąc na miejscu nie mogłem się powstrzymać od podkręcenia tempa i zobaczenia czegoś więcej.
Cameron Highlands były ulubionym miejscem brytyjskich kolonizatorów, ponieważ z powodu położenia na wysokości 1500 m n.p.m. panuje tu chłodny klimat, dodatkowo często padają deszcze, gdyż pasmo górskie zatrzymuje chmury nadchodzące znad Oceanu Indyjskiego. Oprócz miejscowości wypoczynkowych, Brytyjczycy założyli tu wiele farm - truskawek, róż i przede wszystkim herbaty. Herbata stąd jest uznawana za jedną z lepszych ale z powodu ograniczonej wielkością regionu powierzchni plantacji, produkcji ledwie wystarcza na zaspokojenie malezyjskiego popytu i już nic nie zostaje na eksport.

Dojazd
Dojazd tutaj nie należy do najlepszych. Owszem, autobus elegancki, w stylu tego nocnego, co jechaliśmy do KL jadąc do Taman Negara, z układem siedzeń 2+1, ale przejazd 250 km zajmuje autobusowi ponad 6 godzin, mimo że większość trasy to autostrady. Przez pierwsze trzy godziny spałem, więc nie wiem co się działo, ale potem np. mieliśmy na dworcu w Ipoh 45-minutową przerwę.
Tym sposobem mój plan legł w gruzach, bo chciałem po przyjeździe wziąć wycieczkę półdniową z przewodnikiem a niedzielne przedpołudnie spędzić samemu, chodząc lub wzorem Samosiru pożyczając skuter. Skuter wybiłem sobie z głowy jeszcze w autobusie, gdy Cameron Highlands powitały nas rzęsistą ulewą a pogoda wskazywała, że nie jest to przypadkowa zabłąkana chmurka burzowa (potem wyczytałem w regulaminie wypożyczalni, że nie wolno wjeżdżać na szczyt Gunung Batu Brinchang, więc nie byłby aż tak przydatny).

Nocleg
Dawniej uważałem, że pozwolenie zaciągnięcia się przez naganiacza na nocleg uwłaczałoby mojej godności, ale z wiekiem doszedłem do wniosku, że wolę zapłacić te parę złotych więcej, a za to załatwić nocleg szybko i mieć więcej czasu na to, co mnie naprawdę interesuje. Tutaj mają to bardzo profesjonalnie zorganizowane - autobus zajeżdża przed siedzibę biura, w biurze od razu można kupić bilet na powrót (nie dorobili się tu jeszcze komputerów, więc nie można od razu kupić biletu w dwie strony), wybrać nocleg z segregatora z ulotkami i zarezerwować wycieczkę. W segregatorze jest wiele ulotek, więc proszę panią o wskazanie taniego hostelu blisko centrum wioski i tak ląduję w Twin Pines. Jak chwilę później zauważyłem, miałem go poleconego w wikitravel a więc źle nie trafiłem. I spodziewałem się opłaty rzedu 30 ryngitów (~27 zł) a zapłaciłem tylko 15. Wprawdzie na ulotce było, że 12, ale "dziś weekend więc jest drożej". Akurat, 3 ryngity pójdzie dla pani z biura za polecenie klienta.
Pani w hostelu pokazuje mi pokój bez okna, ja się pytam czy nie ma z oknem i dostaję - i to był błąd. Pokoik malutki, z ukośnym dachem, więc stać da się tylko przy drzwiach. I ma okno w stylu tropikalnym - czyli moskitiera + żaluzje, nie ma szyby.
W pokoju czułem się jak na Bene - o 4 rano obudziłem się z zimna wpadającego swobodnie przez okno, ubrałem wszystko co miałem, usnąłem aby ponowie obudzić się o 6 rano. Tym razem nie miałem już co więcej ubrać, a przed świtem było spokojnie poniżej 10 stopni.

Spacer
Leje cały czas jak z cebra, temperatura 18°C (widziałem termometr), więc czuję się jak w Polsce. Ale różnica jest taka, że nawet w deszczu jest tak samo ciepło, więc można spokojnie dać się zmoczyć. Ja z cukru nie jestem, więc biorę parasol i ruszam, najpierw na obiad a potem na ścieżki naokoło wsi - z mapki w biurze wybieram dwie ścieżki prowadzące do wodospadów. Na trzy godziny dzielące mnie od zmroku wyglądają w sam raz. Pierwsza ścieżka wygląda zachęcająco, wprawdzie ktoś kiedyś elegancko ją wymurował, ale ostatecznie przegrała z krwiożerczą puszczą.
I tak miejscami został z niej 20-centymetrowy pasek, w innych miejscach strumień pożarł ją całkowicie. W trakcie spaceru zaczyna padać i po jakimś czasie przeradza się to w ulewę. Ale sama dżungla sympatyczna, tylko reklamowany wodospad jest malutki. Potem kieruję się do wieży widokowej, ale okazuje się na miejscu, że się zwaliła. Ale i tak pewnie bym wiele nie zobaczył, tylko gęste chmury naokoło.
W padającym deszczu wracam do miasteczka i ruszam do kolejnego wodospadu. Jest zamknięty! Ale brama nie jest całkowicie zatrzaśnięta, tylko lekko uchylona, więc dyskretnie poszerzam otwarcie po czym "przecież było otwarte" wchodzę do środka. W środku widzę, że na wodospadzie zbudowali sobie elektrownię a oprócz tego jest domek z pamiątkami, tym razem brama jest już zamknięta na kłódkę.
Wracając jeszcze rzucam okiem na świątynię hinduistyczną i wracam spać. Przed snem chcę jeszcze zarezerwować wycieczkę na jutro. Jednak w hostelu okazuje się, że na wybraną przeze mnie nie ma miejsc. Ale identyczną proponowała mi pani zgarniająca pasażerów autobusu, więc idę tam i prawie taka sama (mniejsza o wizytę na plantacji róż) jest dostępna.

Dygresja o języku
Parę osób pytało to odpowiadam - jako jeden z niewielu krajów w regionie piszą używając ludzkiego alfabetu. Do tego mają wiele słów zapożyczonych z angielskiego, ale piszą je tak, jak się wymawia, co czasem wygląda komicznie. Albo podejrzanie znajomo - np. "Kolej Pacific" to nie nazwa ichniego odłamu PKP, tylko szkoły (kolej, czytaj koledż czyli college).

Wycieczka zorganizowana
Rano odbiera mnie prosto z hostelu dżip (wycieczki są busikami, ale jak brakuje miejsc, to dzwonią po kierowcę z plantacji, żeby woził dodatkowych turystów), potem na tylnie cztery siedzenia ładuje się 7-osobowa grupa hinduska (oryginalna, z Indii) składająca się z dwóch małżeństw i trójki dzieci (nie wiem, które było czyje). Jak się okazuje, panowie są służbowo, piszą oprogramowanie na dwuletnim kontrakcie, więc przyjechali razem z rodzinami. Ciągle spotykam kogoś, kto jest służbowo a nie na wakacjach, czy to dlatego, że zwiedzam tylko w weekendy, czy to popularny cel delegacji? W naszej trzy-pojazdowej grupie są też trzy młode Holenderki, robiące jakieś badania w szpitalu w KL. Coś ta Malezja bardzo popularna w Holandii, 50% spotkanych białych jest stamtąd...
Najpierw zajeżdżamy na pola z herbatą, gdzie słyszymy, jak się ją uprawia i zbiera, a potem ruszamy na szczyt (Gunung Batu Brinchang, 2031 m n.p.m.), gdyż na sam szczyt prowadzi droga. Droga jest z deczka wąska, dwa samochody nie wszędzie się mogą minąć, ale na razie wszyscy jadą do góry.
Na szczycie z wieży widokowej podziwiamy widoki (na razie jest w miarę ładna pogoda, jak wyjaśniała pani sprzedająca - u nas pada tylko po południu, więc ta półdniowa wycieczka jest tylko rano). Potem ruszamy na 15 minutowy spacer do dżungli, do znajdującego się tu rezerwatu. Przewodnik pokazuje nam sporo ciekawych roślin (zdjęcia na Picasie) oraz małpę, siedzącą w gęstwinie gałęzi i zajadającą liście.
Po czym ruszamy do fabryki herbaty. Fabryka jest dziś nieczynna (bo niedziela wg. pani sprzedającej mi wczoraj bilety, słabe zbiory wg. kartki w fabryce), ale można zobaczyć nieruchome maszyny, obejrzeć film, poczytać plansze o herbacie, napić się jej w restauracji (odczekawszy swoje w kolejce) albo kupić na prezent (kolejka nie mniejsza).
O 13:45 planujemy powrót (o 14:30 mam autobus do Penangu), ale hinduska grupa w ostatniej chwili wpada do sklepu i wychodzi dopiero po 15 minutach. Ale to nic, ledwo ruszamy to stajemy w gigantycznym korku. Wystarczy kilka miejsc, gdzie dwa auta nie mogą się minąć i już robi się korek na kilkaset metrów, i to taki, że stoimy w miejscu. Pojawiają się jacyś mundurowi, ale nie policjanci tylko wyglądają na jakiś strażników z plantacji i starają się trochę pokierować ruchem. W końcu wyjeżdżamy i wpadamy w kolejny korek, tym razem do wyjazdu na główną drogę (kolejne pół godziny). Ostatecznie na główną drogę wyjeżdżamy o 15, a jeszcze do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy jest z 15 minut drogi.

Zaraz, zaraz, nie pisałem, że mój autobus odjeżdża o 14:30? Spoko, to Malezja, dla białego da się wszystko załatwić. Najpierw nasz kierowca dzwoni do biura, żeby autobus czekał na mnie. Potem, gdy się okazuje, że to nie będzie 10-minutowe spóźnienie, proponuję, żeby autobus ruszył w trasę, do kolejnej miejscowości, nam bliższej. Gdy i to nie pomaga, autobus rusza dalej, nam naprzeciw i panowie telefonicznie dogadują się na miejsce spotkania. Wyskakuję z busa (w rzęsistym deszczu który w międzyczasie zaczął padać) i po chwili wsiadam do autobusu, który nadjeżdża z naprzeciwka. Potem po prostu staliśmy w Ipoh trochę krócej i tak zgodnie z planem o 21 dojechaliśmy do Penangu.

Więcej zdjęć: tam gdzie zwykle.

Koszty:
35 zł - autobus z Penangu do Tanah Rata (drugie tyle powrót)
14 zł - nocleg w hostelu Twin Pines
55 zł - wycieczka obejmujące wizytę na plantacji herbaty, wjazd na szczyt Batu Brinchang, spacer po rezerwacie i wizytę w fabryce herbaty