środa, 27 kwietnia 2011

Pierwsze kroki

Noclegi
Firma opłaca nam apartament w hotelu. Składa się z trzech sypialni, salonu, kuchni i dwóch łazienek. Gdy ja przyjechałem, mój poprzednik jeszcze przez kilka dni był, ale ilość sypialni nie stwarzałaby problemu (wcześniej zdarzało się, że wszystkie trzy były wykorzystane). Tym razem jednak firma postanowiła zrobić prezent i wynająć mi osobny apartament, ale prezent miał jedną wadę - w nowym apartamencie nie było dostępu do internetu i trzeba by czekać z dwa tygodnie. Więc i tak mieszkam w starym a nowy apartament stoi pusty, bo ważniejszy od prywatności jest internet :-) Zresztą kolega i tak już ma urlop i jest na Phuket, więc za sąsiada mam tylko jego walizkę.
Hotel jest cały w stylu lekko kolonialnym, ma 28 pięter, składa się z dwóch części - typowo hotelowej oraz apartamentowej, gdzie mieszkamy my. W apartamentach widziałem, że mieszkają rodziny z dziećmi.
Zaletą starego (na 23 piętrze) apartamentu nad nowym (na 11-tym) są lepsze widoki z okna, wadą olbrzymi wentylator na dachu części hotelowej, słyszalny w pokoju.
Parę zdjęć z hotelu na Picasie.

Miejscowi
Procent cukru w cukrze, czy Malajów w Malezji stanowi 50% (w Penangu 40%). Chińczycy stanowią 25% (w Penangu 40%), jest jeszcze 10% Hindusów. Jak widać, położenie na środku azjatyckich szlaków handlowych mocno im namieszało z demografią. Do tego ze względów kulturowych i religijnych nie mieszają się z sobą, więc nie dochodzi do asymilacji. W Penangu Chińczycy są szczególnie widoczni, bo jako zazwyczaj lepiej wykształceni mieszkają w mieście a do tego Penang jest ich głównym ośrodkiem w Malezji. W mojej firmie stanowią 90% (ale z kolei w fabryce większość to Malaje). Choć co to za Chińczycy, np. taki co siedzi koło mnie (jego dziadek przyjechał z Chin) nie umie ani pisać ani czytać po chińsku, a mówić tylko trochę, tyle co się nauczył oglądając filmy. Wprawdzie każda społeczność ma własne szkoły, ale jego rodzice wysłali do szkoły angielskiej, co mu na dobre wyszło, bo teraz pracuje w międzynarodowej korporacji - choć pracują i tacy, co po angielsku słabo mówią i drugi pracownik musiał mi służyć za tłumacza (w polskim oddziale każdy musi znać angielski).Na zdjęciu młoda para (pochodzenia chińskiego) robi sobie pamiątkowe zdjęcia w chińskiej świątyni.

Religia
Malezja jest krajem muzułmańskim, ale muzułmanów jest tylko 60%. Oprócz tego 20% buddystów, 5% hindusów oraz 9% chrześcijan (katolików i protestantów). W samym Penangu muzułmanie są mniej widoczni, bo i generalnie Malajów jest tu mniej a i tylko część kobiet nosi chusty. Ale przynajmniej nie zamykają kobiet w domach, np. na dzień dobry zobaczyłem kobietę w hidżabie kierującą samoloty na lotnisku. Kobiety w hidżabach w sklepach i biurach - norma. Elektryczni muezzini nawołują do modlitwy z minaretów, ale nikt nie klęka na ulicy składać pokłonów w kierunku Mekki. Aczkolwiek w centrum handlowym zobaczyłem jak przed jakimiś drzwiami leżą buty - okazało się, że jest to pomieszczenie do modlitwy.Co niewidoczne dla oka, można wyczytać w gazetach (nawet polskich): w Malezji żadna inna religia nie może używać słowa "Allah" na określenie Boga, a tymczasem np. w Indonezji tak zwykło się tłumaczyć imię Boga chrześcijańskiego. W Indonezji mówi się bardzo podobnym językiem (różnice są bardziej polityczne niż lingwistyczne) więc Biblie sprowadzane od sąsiada cieszą się dużym wzięciem, ale są nielegalne.
Za próby nawracania na inne religie niż islam grozi kara dwóch lat więzienia.
14 lutego policja obyczajowa zatrzymała w pokojach hotelowych 40 par nie będących małżeństwami podczas akcji "Operacja Walentynki". U nas łapie się pijanych kierowców...

Pogoda
Podobno jest teraz pora deszczowa. Rzeczywiście tak wygląda, co chwilę chodzą burzowe chmury po niebie, takie, że w Polsce byłaby z nich mocna ulewa, ta chmura ze zdjęcia powyżej jest przeciętna. Wieczorami widać błyskawice strzelające między chmurami ale w sumie mało pada. Co parę dni po południu przez godzinę, czasem też widać rano, że w nocy padało. Ale w sumie patrząc po wielkości kanałów burzowych (normą są takie o głębokości dwóch metrów) to czasem musi tu nieźle padać.Temperatura wysoka, ale bez przesady, w końcu jesteśmy nad morzem. 25-30 °C, dosyć parno ale nie odczuwam tego jakoś tragicznie. Ot, tak jak porządne lato w Polsce.
Za to klimatyzacja wszędzie włączona na całego. Noszę w plecaku sweter i jak wsiadam do taksówki czy autobusu to go ubieram. W pracy też siedzę w swetrze. No ale muszą porządnie chłodzić, żeby paniom owiniętym w ubranie od stóp do głów też było chłodno.

Poruszanie się po mieście
Miasto zdecydowanie nie nadaje się do poruszania pieszo. Chodniki prowadzą właściwie tylko do najbliższego parkingu/przystanku autobusowego. I do tego trzeba cały czas uważać na otwarte kanały burzowe biegnące wzdłuż i w poprzek chodnika (te w poprzek niby są przykryte płytami, ale jak widać na zdjęciu powyżej zdarzają się dziury). Tam gdzie nie ma chodnika, trzeba iść poboczem, a ruch jest w iście arabskim stylu. Przejście przez co szersze ulice jest niemożliwe a przejścia dla pieszych lub kładki nad ulicą są rzadko, głównie przy przystankach autobusowych a więc np. raz na kilometr. Długo już nie jestem a już mi się zdarzyło widzieć, że auto się nie zatrzymało przed przejściem, gdy się zaświeciło czerwone. Chodzenie poboczem też bywa mylące, z przyzwyczajenia przechodzę na lewą stronę a tu niespodzianka, bo ruch jest lewostronny. Więc niczym kura wracam na prawą stronę.
Zresztą kto by tu chodził pieszo. Bogatsi jeżdżą samochodami, biedniejsi motorkami. Jest komunikacja miejska, autobusy bardzo eleganckie, miasto się bardzo stara zachęcić do korzystania z nich, oferując np. bezpłatną linię po ścisłym centrum albo ze stałego lądu przez most do dzielnicy przemysłowej.

Most
(na razie bez zdjęcia)
Penang jest wyspą, a ze stałym lądem łączą go promy oraz most. Most ma 13,5 km długości i jest 33-ci najdłuższym mostem na świecie. Ale nie jest bardzo spektakularny, bo składa się z wielu krótkich przęseł, najdłuższe ma 225 metrów. Ruch na nim jest spory, bo wielu pracowników dojeżdża do pracy na wyspie ze stałego lądu. W rozładowaniu ruchu nie pomogło nawet dobudowanie dwa lata temu po jednym pasie (do dwóch istniejących) w każdym kierunku. Darmowy autobus przez most też niewiele pomaga, więc trwa budowa nowego mostu prowadzącego prosto do strefy przemysłowej z pominięciem miasta. Będzie miał 24 kilometry i będzie 21-szy na świecie.

Penang
Właściwie co to jest Penang? Penang to nazwa wyspy. Dlaczego więc nie mówię, do jakiego miasta pojechałem? Bo hotel mam w miejscowości Bukit Jambul a pracuję w Bayan Lepas. A główne i najstarsze miasto wyspy nazywa się Georgetown. Ale to wiem dlatego, że kupiłem sobie mapę. W terenie od dawna nie widać granic między miastami, teraz jest to jedna wielka aglomeracja. I wszyscy mówią na nią Penang.
Jeśli nie wierzysz, wskaż na powyższym zdjęciu granicę między Georgetown a Jelutong.

Morze
Morze nazywa się Andamańskie. A konkretnie jest to Cieśnina Malakka, łącząca je z Morzem Południowochińskim. Nie, nie pływałem jeszcze, bo przy samym mieście jest brudne a na północy wyspy z kolei pełno jest meduz. Kolega wszedł raz i ma jeszcze dwie blizny. Podobno trzeba pojechać gdzieś dalej, np. na Langkawi.
Robaki
(bez zdjęcia, bo zanim zdążę złapać aparat, to już mi uciekną)
Łażą. W pracy po biurku chodził mi pająk i mrówki. A raz po powrocie z pracy zastałem w kuchni jaszczurkę. Natychmiast uciekła za szafki. Następnego dnia rano znowu ją zaskoczyłem, ale znowu błyskawicznie zwiała. Teraz już albo ucieka na odgłos moich kroków albo znalazła dziurę, przez którą weszła, bo jej nie widuję. Zresztą niezłą wycieczkę odbyła, przecież mieszkam na 23 piętrze!

Zespół nagłej zmiany strefy czasowej
Zwany z angielskiego jet lagiem. Ciężko mi idzie przestawienie się na nowy czas. Już ponad tydzień jestem a dalej mam problemy. W samolocie wprawdzie spałem sporo i to wygodnie, bo na leżąco, ale nie pomogło. Nie pomogło także zaserwowanie sobie 16 godzinnej głodówki, która niby miała nastawić zegar biologiczny. Dalej nie mogę usnąć wieczorem a do południa mam ataki senności. Przez pierwsze dni czułem się prawie jak na studiach, gdy po nieprzespanej nocce przy pisaniu projektu szedłem prosto na zajęcia.
Skutkiem tego w weekend spałem do południa i mało co pozwiedzałem, ale o tym w następnym odcinku.

Zemsta faraona
Gdybym napisał tego posta przedwczoraj, mógłbym tryumfalnie oznajmić - jem wszystko i nic mi nie jest. Szczepionka na cholerę miała także bronić w 70% przed biegunką a do tego piję miejscowe Actimele. Jednak poprzedniej nocny faraon uderzył. Jesper (współpracownik z Danii, jest tu już od trzech miesięcy) pociesza mnie, że to nie kwestia mało higienicznych warunków, bo miejscowi pracownicy biorą nas do dobrych knajp, tylko reakcja organizmu na ostre jedzenie. Właśnie w poniedziałek pierwszy raz skosztowałem naprawdę ostro przyprawionego obiadu.
Język
Oficjalnie malezyjski, ale angielski jest w użyciu codziennym. Na ulicy czy w sklepie można w ciemno gadać po angielsku, choć natrafiłem na pracownika w biurze podróży oraz u mnie w pracy, którzy od razu przepraszali, że nie mówią po angielsku (choć potem i tak coś byli w stanie wydukać na temat, więc jak widać też coś rozumieli). Za to akcent niektórzy mają okropny. Gościa w biurze podróży musiałem i po trzy razy prosić o powtórzenie zanim zrozumiałem, co do mnie mówi.
Malezyjczycy lubują się także w skrótach: KL to Kuala Lumpur, KK to Kota Kinabalu a Q to queue (kolejka).

czwartek, 21 kwietnia 2011

10000 kilometrów powietrznej żeglugi


No i doleciałem.
Prawie dziewiętnaście godzin w podróży, z czego piętnaście w samolocie, w tym dwanaście jednym ciągiem.10000 km liczył najdłuższy odcinek, przebyłem 6 stref czasowych i jedną czwartą obwodu ziemi. Znalazłem się najdalej na wschód i najdalej na południe w życiu. Pierwszy raz leciałem liniami tradycyjnymi, dotychczas latałem z przewoźnikami niskobudżetowymi. Ale po kolei.
Z krakowskiego lotniska ruszyłem do Monachium samolotem linii Augsburg Airlines, które są częścią Lufthansy. Samolot mały w porównaniu do tych, którymi dotychczas latałem, dwa razy po dwa miejsca w rzędzie. Przez internet wybrałem sobie miejsce z tyłu z lewej strony (licząc na widoki na Alpy), ale nie dokończyłem procesu odprawy on-line i w sumie na lotnisku okazało się, że mam miejsce w tym samym rzędzie, ale po prawej. No i z widoków nici (ale co się odwlecze...) a kobieta, która siedziała na moim miejscu zasłoniła okno i cały lot czytała książkę... Odprawy on-line nie dokończyłem, bo system nie pozwalał mi wybrać miejsca na główny lot z Monachium do Singapuru, gdzie koniecznie chciałem móc podziwiać widoki z okna. Jednak w Balicach okazało się, że też nie mogą mi wybrać miejsca i system przydzielił mi wprawdzie miejsce przy oknie, ale na skrzydle. Lot Lufthansą nie różnił się prawie niczym od lotu Ryanairem, tyle że podali kanapkę i herbatę (w Ryanairze za 10 euro). No i stewardesy miały takie miny, jakby latanie do Polski było najgorszą z możliwych kar. Dlatego, gdy zostałem wybrany losowo do wypełnienia ankiety (ciekawe na ile losowo, a na ile dlatego, że wyraźnie różniłem się od pozostałych pasażerów - biznesmenów) oceniłem lot dobrze, ale w kategorii "czy wart jest swojej ceny" wybrałem najniższą ocenę.
W Monachium czekały mnie trzy godziny oczekiwania na następny lot, więc doszedłem w okolice bramki i rozłożyłem się na krzesełku z laptopem. Nagle gdzieś godzinę przed odlotem kątem ucha usłyszałem "Passengers traveling to Singapore:" po czym dostałem zawału serca "passenger [tu moje nazwisko] travelling from Krakow, [...],  are kindly requested to proceed to the gate number H32". Biegiem doleciałem do bramki i pytam, czy odlatujemy wcześniej, że mnie tak wzywają. A oni, że tak tylko chcieli wcześniej posprawdzać wszystko, skoro samolot już przyleciał z Krakowa, więc pewnie jestem na lotnisku. Sprawdzili czy mój bagaż już został załadowany do samolotu, sprawdzili kartę pokładową i zaprosili za pół godziny do zajęcia miejsca w samolocie. I w tym momencie wpadłem na genialny pomysł i zapytałem się, czy nie można by mi zmienić miejsca na jakieś miejsce z tyłu samolotu przy oknie. Okazało się, że zostało tylko miejsce w ostatnim rzędzie, a takie miejsca mają złą opinię, bo nie da się w nich pochylić fotela, hałasuje kuchnia, śmierdzi i hałasuje ubikacja. I dostaje się jedzenie na końcu (już zimne i bez wyboru), bo rozdają od przodu. Z zalet - przy układzie samolotu 3-3-3 są to jedynie miejsca podwójne (kadłub się już zwęża i nie mieszczą się wszystkie siedzenia). Pogłówkowałem chwilę i doszedłem do wniosku, że odpoczywać mogę codziennie a do Singapuru lecę raz, więc raz kozie śmierć i biorę to miejsce. I był to strzał w dziesiątkę! Kuchnia nie hałasowała, jedzenie rozdawali raz od jednej a raz od drugiej strony, ubikacja nie śmierdziała, hałas spuszczanej wody nie był wiele większy od szumu silników. A miejsce koło mnie szybko się zrobiło wolne, bo przed nami w trzyosobowym rzędzie siedziała tylko jedna osoba, więc mój współpasażer (starszy mężczyzna) się przesiadł, żeby móc korzystać z pochylanego oparcia. No i co z tego, że u mnie się oparcie nie odchylało, skoro mogłem spać na leżąco na obu siedzeniach albo siedzieć z wyprostowanymi nogami (rzecz bezcenna przy lotach długodystansowych)? Samolot generalnie był mocno obłożony ale widać złe opinie wypłoszyły większość z ostatnich miejsc.
A potem zobaczyłem, co to znaczy porządna linia lotnicza na porządnej trasie. Długo nie mogłem wyjść z szoku. Na dzień dobry proponują napoje, proszę o herbatę, na co miła stewardesa przeprasza, że teraz rozdają tylko zimne napoje, ale herbatę będę mógł dostać do obiadu. Wziąłem więc sok i nie zdążyłem nawet wziąć dwóch łyków, jak steward bez słowa przyniósł gorącą herbatę. Klient nasz Pan! Potem przynosili kolejne posiłki w takim tempie, że nie nadążałem z jedzeniem, robieniem zdjęć przez okno i sprawdzaniem na mapie, gdzie jesteśmy. Skoro jestem przy temacie - komputerek pokładowy w oparciu fotela na początku zrobił piorunujące wrażenie (gdy czytałem instrukcję podczas kołowania), w rzeczywistości trochę zepsuł ogólne wrażenie z lotu Singapore Airlines. Miał umieć wyświetlać zdjęcia z aparatu podłączonego przez USB (nie wykrył mojego aparatu), miał odtwarzać muzykę z podłączonego pendrive (nie wykrył mojego dysku 2,5 calowego), miał umożliwiać edycję dokumentów na pendrivie (miał pełną klawiaturę alfanumeryczną) ale chyba zapomnieli dodać gwiazdki, że tylko w biznes klasie. I potrafił wyświetlić 500 filmów a nie potrafił wyświetlać mapy terenu cały czas w jednym powiększeniu. Była tylko jedna opcja, przeskakująca między informacjami o locie a różnymi widokami terenu. Tylko, że albo pokazywał mapę w skali państw, a gdy powiększał, to na całej mapie nie było ani jednej nazwy. Jak wygląda rzeźba terenu, to ja widzę przez okno, mnie interesuje nad jakim miastem/rzeką właśnie przelatuję! A odtwarzać muzyki pozwalał dodać do ulubionych całe albumy, ale już nie pojedyncze piosenki. I nie dało się nic z ulubionych usunąć. Wyglądało to na napisane na takim kolanie, że aż kusiło mnie poszukać jakiś błędów (ci co ze mną pracujecie - pamiętacie szkolenie o tym jak gość nacisnął 5 na słuchawce w samolocie i spowodował wyłączenie wszystkich komputerków?)
No ale wracając do tematu - gdyby nad Rumunią nie zaszły chmury, to bym nie był w stanie zjeść obiadu. Powyżej: rzeka Inn, Alpy i Balaton. Poniżej Dunaj. Zdjęć zrobiłem sporo więcej, ale wymagają obróbki, będą za jakiś czas na Picasie.
Potem zaszły chmury i tylko przez moment widziałem ujście Dunaju do Morza Czarnego więc zmęczony postanowiłem się zdrzemnąć. Obudziłem się gdzieś nad Azerbejdżanem ale przez okno nadal było widać tylko śnieżną biel chmur. Gdy zaszło słońce nagle chmury znikły i pojawiły się na dole światła miast. Poniżej widok na stolicę Turkmenistanu - Aszchabad (dla poniższych zdjęć właściciele monitorów kineskopowych powinni ustawić maksymalną jasność, sam nie pojaśniałem zdjęć, bo z kolei na LCD widać byłoby zbyt dużo ziarna - takie są różnice w odzwierciedlaniu czerni):
Zastanawialiśmy się z moim tatą przed wylotem, którędy będę leciał. Wydawało nam się, że na pewno ominiemy Afganistan a tu niespodzianka - nikt nie boi się, że samoloty zostaną ostrzelane z jakieś wyrzutni rakiet a ważniejsze jest ominięcie Iranu. Przez całą drogę lecieliśmy prawie prosto z jednym wyjątkiem - właśnie gdy omijaliśmy Iran. Afganistan sprawia ponure wrażenie, prawie całkowicie ciemno tak, że było widać ośnieżone szczyty górskie i jedyne światła paliły się w większym mieście, Kandaharze:
Pakistan był już bardziej oświetlony ale i tak najjaśniejszym blaskiem biła... granica pakistańsko-indyjska. Nieważne, że twój naród cierpi nędzę i nie stać cię, żeby w nocy oświetlić ulice, ważne żeby granica z największym wrogiem była dobrze oświetlona:
Potem postanowiłem iść spać, bo była już druga w nocy nowego czasu (ósma wieczór starego), ale długo nie pospałem, bo po pierwsze mi się niezbyt chciało, a po drugie o wpół do szóstej obudzili nas na śniadanie.Wylądowaliśmy o świcie, szybko przeszedłem do drugiego terminalu i prawie z marszu wsiadłem do kolejnego samolotu, już do Penangu. Ta podróż odbyła się bez rewelacji, samolotem w układzie 3-3, parę fotek strzeliłem z okna (poniżej Singapur). Z ciekawostek posiłek dostawali tylko niektórzy pasażerowie (według listy). Wyglądało na to, że ci, którzy lecieli z przesiadką. A ci co tylko podróżowali z Singapuru do Penangu mogli się obejść ze smakiem. A potem wylądowałem, ale to już osobna historia.

sobota, 16 kwietnia 2011

Wizy


Podróżując po Europie już niedługo zapomnimy nawet czym jest paszport, a gdyby nie Stany Zjednoczone, to pewnie już od dawna nie wiedzielibyśmy, do czego służy wiza. Tymczasem w dzikich krajach, gdzie się wybieram, wiz żądają od podróżnika na każdym kroku.
Do grona cywilizowanych (czytaj: nie wymagających wizy) krajów zaliczają się: Malezja, Singapur, Hongkong i Makau. Obywatele Polski mogą do 90 dni przebywać jedynie na podstawie paszportu.
Potem jednak zaczynają się schody:
  • Indonezja: tu jest najprościej - przylatujesz i na lotnisku dostajesz za 25$ wizę na 30 dni
  • Kambodża: wizę także można otrzymać na granicy za 20$, ale znane są historie, że pogranicznicy wciskali turystom, że właśnie wiza podrożała i kosztuje 30$. Jeśli jedzie się autobusem dla turystów kursującym na trasie Bangkok - Angkor, to też ulubionym motywem jest zrobienie podróżnikowi wody z mózgu, że właśnie zmieniły się zasady i wizę musi wyrobić przed przejściem granicznym w jednym z biur za 30$. Mając wykupiony bilet turysta nie może ryzykować cofnięcia z granicy, więc buli. Dlatego dobrym rozwiązaniem jest wyrobienie sobie wizy przez internet na stronie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Kambodży. Taka wiza jest ważna tylko na niektórych przejściach (muszą mieć tam internet ;-) )
  • Wietnam: tu już nie ma bata, trzeba wyrobić wizę w Polsce, ambasada jest w Warszawie. Aby nie tracić dwóch dni i kasy na bilety na podróże do Warszawy, załatwiłem wizy (także chińską, patrz poniżej) za pośrednictwem jednego z krakowskich biur podróży. Wadą pośrednictwa jest jego koszt, zaletą oszczędność czasu i pieniędzy (np. wizę chińską wyrobiono mi w Gdańsku, bo krócej się czeka, a nie ma różnicy, czy kurier wiezie paszport do Warszawy czy Gdańska). Wiza kosztuje 180 zł i jest wydawana na 14 dni - trzeba z góry określić daty między którymi będzie wizyta.

  • Chiny: jest jeszcze gorzej, aplikując o wizę należy przedstawić bilet na wjazd i wyjazd. I co ma zrobić podróżnik, który planuje przejść pieszo przez granicę z Wietnamem? Podobno można przekonać urzędnika w konsulacie, pokazując wizy innych krajów i bilety z/do tego kraju, ale to wymaga wyrabiania wiz w odpowiedniej kolejności, na co nie miałem czasu. I tak musiałem wyrobić sobie wizę w trybie ekspresowym (320 zł zamiast 220 zł). Rozwiązaniem jest rezerwacja biletu lotniczego w biurze podróży wymagająca zapłaty przelewem. Rezerwację masz, ale pieniędzy nie przelewasz, więc po trzech dniach rezerwacja wygasa. Z wizą chińską związany jest jeden kruczek - wjeżdżając do Hongkongu/Makau i wracając, wiza traci ważność. Dlatego trzeba zawczasu uzyskać wizę dwukrotnego wjazdu. Ja wprawdzie planuję z Hongkongu wracać prosto do Penangu, ale wiza dwukrotna ma też tą zaletę, że jest na 6 miesięcy (jednokrotna na 3 miesiące), a ja wjadę do Chin dopiero za 3 miesiące. A że obie kosztują tyle samo, to wyrobiłem sobie dłuższą :-)
  • Tajlandia: tutaj jest najbardziej niepewna sytuacja. Można otrzymać wizę na lotnisku na 14 dni, ale trzeba posiadać bilet na wylot z Tajlandii. Posiadanie wiz na dalsze sąsiednie kraje także jest wystarczające jako dowód, że wyjedziesz lądem. Jednak najbardziej skomplikowana sprawa jest z przelotem. Otóż jeślibyś nie dostał wizy, linie lotnicze mają obowiązek cię odwieźć z powrotem, więc wymagają od ciebie posiadania biletu powrotnego/na dalszą podróż z Tajlandii. Doświadczenia podróżników mówią, że posiadanie biletu z innego kraju albo jego wizy nie jest wystarczające, pracownik linii lotniczej nie wpuści cię na pokład i już. Będę próbował wyrobić sobie wizę w Penangu (jest na miejscu konsulat tajski) ale podobno nawet posiadanie wizy w paszporcie nie zawsze przekonuje linie lotnicze. Pozostaje mi jeszcze czajenie się na promocje w AirAsia (taki ichni Ryanair) - jak będą jakieś bilety za <50 zł z Tajlandii do Malezji, to po prostu dla spokoju sobie kupię a potem wyrzucę do kosza.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Szczepienia

Gdy przed wyprawą do Azji pójdzie się do lekarza, to człowiek od razu czuje się chory. Ilość zagrożeń czyhających na podróżnika sugeruje, że już lepiej od razu położyć się w trumnie, przynajmniej będzie taniej.
Szczepienia zalecane do Malezji: żółtaczka A i B; błonica, tężec i polio; dur brzuszny. Cholera jest zalecana w Tajlandii i północnym Wietnamie. Malaria jest zalecana w Malezji, ale tylko na Borneo, a ja będę w części kontynentalnej. Za to spotkam się z nią w Kambodży i Wietnamie. Wścieklizna, np. pod postacią dzikich małp, może mnie zaatakować wszędzie. Ułatwieniem finansowym dla mnie jest to, że firma funduje mi szczepionki wymagane w Malezji.
  • Żółtaczka (WZW) A i B: na żółtaczkę typu B byłem już zaszczepiony 10 lat temu, a że ochrona jest dożywotnia, to teraz zaszczepiłem się tylko na WZW A. Szczepionka nazywa się Havrix, kosztuje 120 zł, bierze się dwie dawki w odstępie 6-12 miesięcy, odporność pojawia się już dwa tygodnie po pierwszej dawce. Ochrona dożywotnia.
  • Błonica, tężec i polio. Na te choroby szczepieni jesteśmy w szkole, ale należy potem przyjmować dawkę przypominającą co 10 lat. Ostatnią dawkę błonicy i tężca w szkole dostajemy na osiemnaste urodziny, więc w sam raz wypadł mi termin na wzięcie kolejnej dawki. Istnieje jedna szczepionka na wszystkie trzy, nazywa się Dultavax (Td/IPV), kosztuje 80 zł, bierze się jedną dawkę, odporność na 10 lat.
  • Dur brzuszny: szczepionka nazywa się Typhim Vi, kosztuje 160 zł, bierze się jedną dawkę, odporność jest na trzy lata.
  • Cholera: szczepionka nazywa się Dukoral, kosztuje 2 x 180 zł, bierze się dwie dawki w odstępie tygodnia, odporność jest na dwa lata. Chroni też w 70% przed "biegunką podróżnych" czyli "zemstą faraona" (choć w tych regionach chyba powinna się nazywać inaczej - może "zemsta Ho Chi Minha"?). Trochę drogie są te dwie ostatnie szczepionki i mają krótki okres ważności - więc żeby je w pełni wykorzystać, już się zastanawiam, czy by w przyszłym roku nie pojechać do Indii albo np. do wschodniej Afryki (Kilimandżaro?)
  • Malaria. Nie ma szczepionki. Je się tabletki profilaktycznie, albo dawkę uderzeniową gdy się zachoruje. Są dwa leki: Lariam i Malarone. Lariam jest tańszy ale ma efekty uboczne (wrażliwość na słońce, stany depresyjne, bóle głowy). Zdecydowałem się na Malarone. Bierze się jedną tabletkę dziennie, dwa dni przed wjechaniem w teren malaryczny, w trakcie pobytu i siedem dni po. Dla mnie wychodzi to około 23 tabletki czyli dwa opakowania po 12 tabletek. Najtaniej w Krakowie znalazłem w aptece na Borkowskiej, 156 zł za opakowanie.
  • Wścieklizna. Nie szczepiłem się. Mam po prostu pamiętać, że jak np. pogryzą mnie małpy, to wtedy muszę natychmiast się zaszczepić.

Co ja też narobiłem?

Co ja też najlepszego narobiłem? Zgłosiłem się na ochotnika na dwumiesięczny wyjazd służbowy do Malezji, do Penangu. Jadę do malezyjskiego oddziału mojej firmy, do zespołu z którym współpracujemy nad nowym produktem. Będę rozwiązywać na miejscu problemy, które trudno rozwiązywać przez telefon i e-maila (pamiętajcie, że między nami jest 6 godzin różnicy czasu, więc jak oni przychodzą do pracy o dziewiątej i mają problem, to u nas jest trzecia nad ranem i muszą czekać pół dnia, aż ktoś im pomoże).
A powrotny służbowy bilet kupiłem na miesiąc później, niż kończę pracę, i jadę na urlop - w planie mam przejechać Tajlandię, Kambodżę, Wietnam i liznąć kawałek Chin, od wietnamskiej granicy do Hongkongu.