czwartek, 21 kwietnia 2011

10000 kilometrów powietrznej żeglugi


No i doleciałem.
Prawie dziewiętnaście godzin w podróży, z czego piętnaście w samolocie, w tym dwanaście jednym ciągiem.10000 km liczył najdłuższy odcinek, przebyłem 6 stref czasowych i jedną czwartą obwodu ziemi. Znalazłem się najdalej na wschód i najdalej na południe w życiu. Pierwszy raz leciałem liniami tradycyjnymi, dotychczas latałem z przewoźnikami niskobudżetowymi. Ale po kolei.
Z krakowskiego lotniska ruszyłem do Monachium samolotem linii Augsburg Airlines, które są częścią Lufthansy. Samolot mały w porównaniu do tych, którymi dotychczas latałem, dwa razy po dwa miejsca w rzędzie. Przez internet wybrałem sobie miejsce z tyłu z lewej strony (licząc na widoki na Alpy), ale nie dokończyłem procesu odprawy on-line i w sumie na lotnisku okazało się, że mam miejsce w tym samym rzędzie, ale po prawej. No i z widoków nici (ale co się odwlecze...) a kobieta, która siedziała na moim miejscu zasłoniła okno i cały lot czytała książkę... Odprawy on-line nie dokończyłem, bo system nie pozwalał mi wybrać miejsca na główny lot z Monachium do Singapuru, gdzie koniecznie chciałem móc podziwiać widoki z okna. Jednak w Balicach okazało się, że też nie mogą mi wybrać miejsca i system przydzielił mi wprawdzie miejsce przy oknie, ale na skrzydle. Lot Lufthansą nie różnił się prawie niczym od lotu Ryanairem, tyle że podali kanapkę i herbatę (w Ryanairze za 10 euro). No i stewardesy miały takie miny, jakby latanie do Polski było najgorszą z możliwych kar. Dlatego, gdy zostałem wybrany losowo do wypełnienia ankiety (ciekawe na ile losowo, a na ile dlatego, że wyraźnie różniłem się od pozostałych pasażerów - biznesmenów) oceniłem lot dobrze, ale w kategorii "czy wart jest swojej ceny" wybrałem najniższą ocenę.
W Monachium czekały mnie trzy godziny oczekiwania na następny lot, więc doszedłem w okolice bramki i rozłożyłem się na krzesełku z laptopem. Nagle gdzieś godzinę przed odlotem kątem ucha usłyszałem "Passengers traveling to Singapore:" po czym dostałem zawału serca "passenger [tu moje nazwisko] travelling from Krakow, [...],  are kindly requested to proceed to the gate number H32". Biegiem doleciałem do bramki i pytam, czy odlatujemy wcześniej, że mnie tak wzywają. A oni, że tak tylko chcieli wcześniej posprawdzać wszystko, skoro samolot już przyleciał z Krakowa, więc pewnie jestem na lotnisku. Sprawdzili czy mój bagaż już został załadowany do samolotu, sprawdzili kartę pokładową i zaprosili za pół godziny do zajęcia miejsca w samolocie. I w tym momencie wpadłem na genialny pomysł i zapytałem się, czy nie można by mi zmienić miejsca na jakieś miejsce z tyłu samolotu przy oknie. Okazało się, że zostało tylko miejsce w ostatnim rzędzie, a takie miejsca mają złą opinię, bo nie da się w nich pochylić fotela, hałasuje kuchnia, śmierdzi i hałasuje ubikacja. I dostaje się jedzenie na końcu (już zimne i bez wyboru), bo rozdają od przodu. Z zalet - przy układzie samolotu 3-3-3 są to jedynie miejsca podwójne (kadłub się już zwęża i nie mieszczą się wszystkie siedzenia). Pogłówkowałem chwilę i doszedłem do wniosku, że odpoczywać mogę codziennie a do Singapuru lecę raz, więc raz kozie śmierć i biorę to miejsce. I był to strzał w dziesiątkę! Kuchnia nie hałasowała, jedzenie rozdawali raz od jednej a raz od drugiej strony, ubikacja nie śmierdziała, hałas spuszczanej wody nie był wiele większy od szumu silników. A miejsce koło mnie szybko się zrobiło wolne, bo przed nami w trzyosobowym rzędzie siedziała tylko jedna osoba, więc mój współpasażer (starszy mężczyzna) się przesiadł, żeby móc korzystać z pochylanego oparcia. No i co z tego, że u mnie się oparcie nie odchylało, skoro mogłem spać na leżąco na obu siedzeniach albo siedzieć z wyprostowanymi nogami (rzecz bezcenna przy lotach długodystansowych)? Samolot generalnie był mocno obłożony ale widać złe opinie wypłoszyły większość z ostatnich miejsc.
A potem zobaczyłem, co to znaczy porządna linia lotnicza na porządnej trasie. Długo nie mogłem wyjść z szoku. Na dzień dobry proponują napoje, proszę o herbatę, na co miła stewardesa przeprasza, że teraz rozdają tylko zimne napoje, ale herbatę będę mógł dostać do obiadu. Wziąłem więc sok i nie zdążyłem nawet wziąć dwóch łyków, jak steward bez słowa przyniósł gorącą herbatę. Klient nasz Pan! Potem przynosili kolejne posiłki w takim tempie, że nie nadążałem z jedzeniem, robieniem zdjęć przez okno i sprawdzaniem na mapie, gdzie jesteśmy. Skoro jestem przy temacie - komputerek pokładowy w oparciu fotela na początku zrobił piorunujące wrażenie (gdy czytałem instrukcję podczas kołowania), w rzeczywistości trochę zepsuł ogólne wrażenie z lotu Singapore Airlines. Miał umieć wyświetlać zdjęcia z aparatu podłączonego przez USB (nie wykrył mojego aparatu), miał odtwarzać muzykę z podłączonego pendrive (nie wykrył mojego dysku 2,5 calowego), miał umożliwiać edycję dokumentów na pendrivie (miał pełną klawiaturę alfanumeryczną) ale chyba zapomnieli dodać gwiazdki, że tylko w biznes klasie. I potrafił wyświetlić 500 filmów a nie potrafił wyświetlać mapy terenu cały czas w jednym powiększeniu. Była tylko jedna opcja, przeskakująca między informacjami o locie a różnymi widokami terenu. Tylko, że albo pokazywał mapę w skali państw, a gdy powiększał, to na całej mapie nie było ani jednej nazwy. Jak wygląda rzeźba terenu, to ja widzę przez okno, mnie interesuje nad jakim miastem/rzeką właśnie przelatuję! A odtwarzać muzyki pozwalał dodać do ulubionych całe albumy, ale już nie pojedyncze piosenki. I nie dało się nic z ulubionych usunąć. Wyglądało to na napisane na takim kolanie, że aż kusiło mnie poszukać jakiś błędów (ci co ze mną pracujecie - pamiętacie szkolenie o tym jak gość nacisnął 5 na słuchawce w samolocie i spowodował wyłączenie wszystkich komputerków?)
No ale wracając do tematu - gdyby nad Rumunią nie zaszły chmury, to bym nie był w stanie zjeść obiadu. Powyżej: rzeka Inn, Alpy i Balaton. Poniżej Dunaj. Zdjęć zrobiłem sporo więcej, ale wymagają obróbki, będą za jakiś czas na Picasie.
Potem zaszły chmury i tylko przez moment widziałem ujście Dunaju do Morza Czarnego więc zmęczony postanowiłem się zdrzemnąć. Obudziłem się gdzieś nad Azerbejdżanem ale przez okno nadal było widać tylko śnieżną biel chmur. Gdy zaszło słońce nagle chmury znikły i pojawiły się na dole światła miast. Poniżej widok na stolicę Turkmenistanu - Aszchabad (dla poniższych zdjęć właściciele monitorów kineskopowych powinni ustawić maksymalną jasność, sam nie pojaśniałem zdjęć, bo z kolei na LCD widać byłoby zbyt dużo ziarna - takie są różnice w odzwierciedlaniu czerni):
Zastanawialiśmy się z moim tatą przed wylotem, którędy będę leciał. Wydawało nam się, że na pewno ominiemy Afganistan a tu niespodzianka - nikt nie boi się, że samoloty zostaną ostrzelane z jakieś wyrzutni rakiet a ważniejsze jest ominięcie Iranu. Przez całą drogę lecieliśmy prawie prosto z jednym wyjątkiem - właśnie gdy omijaliśmy Iran. Afganistan sprawia ponure wrażenie, prawie całkowicie ciemno tak, że było widać ośnieżone szczyty górskie i jedyne światła paliły się w większym mieście, Kandaharze:
Pakistan był już bardziej oświetlony ale i tak najjaśniejszym blaskiem biła... granica pakistańsko-indyjska. Nieważne, że twój naród cierpi nędzę i nie stać cię, żeby w nocy oświetlić ulice, ważne żeby granica z największym wrogiem była dobrze oświetlona:
Potem postanowiłem iść spać, bo była już druga w nocy nowego czasu (ósma wieczór starego), ale długo nie pospałem, bo po pierwsze mi się niezbyt chciało, a po drugie o wpół do szóstej obudzili nas na śniadanie.Wylądowaliśmy o świcie, szybko przeszedłem do drugiego terminalu i prawie z marszu wsiadłem do kolejnego samolotu, już do Penangu. Ta podróż odbyła się bez rewelacji, samolotem w układzie 3-3, parę fotek strzeliłem z okna (poniżej Singapur). Z ciekawostek posiłek dostawali tylko niektórzy pasażerowie (według listy). Wyglądało na to, że ci, którzy lecieli z przesiadką. A ci co tylko podróżowali z Singapuru do Penangu mogli się obejść ze smakiem. A potem wylądowałem, ale to już osobna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz