środa, 25 maja 2011

Londyn Wschodu czyli Singapur


Prosto z pracy jadę na lotnisko i tak o 22 ląduję na lotnisku w Singapurze, potem szybko kantor, doładować pożyczoną od Jespera kartę autobusową (odpowiednik londyńskiej karty Oyster), wsiadam w metro i jadę do zarezerwowanego przez hostels.com hostelu.
Wysiadam z metra i... czuję się jak w Londynie. Drapacze chmur, uliczka pełna pubów, ale w londyńskim stylu goście stoją na zewnątrz. Pełno anglojęzycznych białych (czyżby Australijczycy?). Wrażenie Londynu utrzymuje się długo, dopiero po jakimś czasie odnajduję różnice - jest ciepło i rosną palmy.
W dzień z kolei zauważam, że 95% osób na ulicy to Chińczycy, tak jakby to był przynajmniej Hongkong - no ale w końcu na jego rozwój wpłynęli nie imigrujący malezyjscy wieśniacy, ale chińscy kupcy przypływający statkami. Zaczynam się zastanawiać, czy nazwa Singapur na pewno pochodzi od słowa "Singa" (lew), czy nie przypadkiem od łacińskiego "Sina" czyli Chiny (porównaj: sinologia).
Hostel "Prince of Wales Boat Quay" jest ciekawy - znajduje się na piętrze nad barem. Melduje cię barman w przerwie między robieniem drinków. Hostel składa się z jednego, 18-osobowego pokoju. W tymże pokoju znajdują się też dwa komputery oraz kącik ubikacyjno-łazienkowy. Na szczęście pokój ma trochę zakamarków, więc nie ma poczucia ciasnoty. Zresztą oprócz mnie jest tylko trzech gości. Wadą lokalizacji są dochodzące z dołu z pubu odgłosy koncertu granego na żywo.
Mimo że jest północ, postanawiam ruszyć na spacer po mieście, bo jest ciepło, pięknie i do tego kraj jest bezpieczny, gdyż wprawdzie policji nie widać na ulicach, ale "Singapurczycy mają ją w głowie". Miasto nocą jest tak piękne, że wracam do hostelu o drugiej w nocy.
Rano ruszam do Parku Ptaków Jurong, ale widząc przez okno metra (poza centrum jadącego na podporach nad ziemią) ogromną ulewę, wracam aby pochodzić po mieście. Zabytki nie schowają się przed deszczem :-)
Chinatown przeciętne, być może dlatego, że dla mnie świątynie zaczynają wyglądać podobnie do siebie i do tych, co już widziałem. Jedyną różnicą jest to, że ciężko zrobić zdjęcie świątyni bez drapacza chmur w tle.
Po obiedzie (znowu pada, ale widzę, że te deszcze są gwałtowne, ale krótkie) ruszam ponownie do Jurong. Ptaki są fantastyczne. Wprawdzie niektóre siedzą w małych klatkach, w których ciężko im przelecieć się kawałek, ale sporo wybiegów jest dobrze zorganizowanych.
Zachwyciła mnie ogromna ptaszarnia, przez którą wędruje się po mostach linowych i pomostach. A wokół zatrzęsienie papug. Siadają na barierkach, na rękach, zresztą można je karmić nektarem (do zakupienia za 3 singapurskie dolary czyli 6,6 zł). To jest to, czego mi brakowało w Taman Negara - w obu miejscach był most linowy wiszący w koronach drzew, ale tam nie zobaczyliśmy ani jednego ptaka.
Oglądam także pokaz tresowanych ptaków. Piorunujące wrażenie robi wejście stada pelikanów w parach na scenę. Oprócz tego ptaki latają nad naszymi głowami i siadają na rękach ochotników a papugi na wyścigi noszą piłeczki. Niestety czasu wiele nie mam, więc opuszczam to miejsce acz widzę, że na Singapur z tydzień trzebaby poświęcić. Zresztą drugi tydzień na opisanie tego, co się widziało :-)
Następnym punktem mojego programu jest ogród botaniczny, a konkretnie jego część z orchideami. O kwiatkach dużo nie powiem, bo się nie znam, mogę tylko powiedzieć - ładne :-)
Jedną z orchidei widziałem wcześniej w parku Taman Negara i nawet zrobiłem jej zdjęcie, bo spodobał mi się kwiatek rosnący przy chodniku w koło biura parkowego. Mimo że był z nami wtedy przewodnik, nie zwrócił naszej uwagi na niego. Widać dla niego orchidee to żadne mecyje.
Z krótką przesiadką i spacerem po Orchard Road (Floriańska w światowym wydaniu) docieram o 21 pierwszej do zoo. Troszeczkę było to niedopracowane, bo nie przewidziałem, że podróż zajmie tyle (zoo jest daleko od centrum) a i też za późno ruszyłem. Nocną część zoo (o nazwie Night Safari) otwierają już o 19:30, równo ze zmrokiem, który dzięki położeniu nieco ponad jeden stopień od równika przypada zawsze o prawie tej samej godzinie. Nie dość, że spóźniony, to straciłem pół godziny czekając w kolejce na pokaz tresowanych zwierząt. Sam pokaz bez rewelacji, i nie chodzi tu tylko o to, że ptaki się łatwiej tresuje, ale reżyseria była słaba, dużo zagrań pod dzieci i nachalna propaganda ochrony środowiska.No i prowadząca słaba, np. zapraszając dziecko-ochotnika na scenę, nie pomyślała, żeby się upewnić, czy umie po angielsku, więc potem wydawała polecenia a dziecko chyba po angielsku tylko potrafiło powiedzieć "My name is ...".
Tak swoją drogą - na początku pokazu pytała się publiczności o znajomość języka, aby przedstawić zasady bezpieczeństwa. Pełno było Hindusów i Chińczyków, co ciekawe pytała też o Koreańczyków i Japończyków. O białych nie pytała, ale nie pierwszy raz się spotykam, że każdego Europejczyka traktuje się, że jego ojczystym jest angielski a w jego kraju płaci się w Euro.
Tym sposobem zostaje mi jakieś 45 minut na zwiedzenie zoo, gdybym chciał wrócić miejskim autobusem i  metrem. Decyduję się w takim razie próbować łapać o 23:30 ostatni autobus turystycznej linii jeżdżącej od atrakcji do atrakcji i wsiadam do otwartego tramwaju robiącego pętlę po zoo, który razem z przewodniczką jeździ wzdłuż wybiegów. Bardzo wygodna forma oglądania zwierząt, ale nie ma czasu na robienie zdjęć, szczególnie, że z powodu ciemności (światła jest tyle, że udaje blask księżyca) trzeba długo się przymierzać czekając aż zwierzak przemieści się w bardziej oświetlone miejsce. W połowie trasy wysiadam aby przejść się pieszo, ale z braku czasu część zoo odpuszczam. Potem wsiadam znów do tramwaju i docieram do wyjścia o 23:40. Po autobusie turystycznym ani słychu ale kursuje jeszcze autobus miejski, więc postanawiam jechać nim jak najdalej się da. Docieram do metra, ale ono już nie kursuje więc nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć taksówkę. Za w sumie niewielkie pieniądze (S$15 czyli 33 zł) wracam do hostelu.
Mój hostel ma wadę, że recepcja (czyt. bar) jest otwierana dopiero o 9-tej (choć pewnie nie ma problemu z wymeldowaniem się dzień wcześniej, jako że nie ma się żadnych kluczy, więc nic nie trzeba oddawać), a śniadanie można zjeść od 9:30 do 10:30. Dlatego postanawiam pójść na mszę rano, na 8 (do opisanej w przewodniku katedry), łącząc dwa w jednym - zwiedzanie z mszą. I dobrze, bo nie było co zwiedzać. Potem wracam do hostelu i postanawiam się tylko chwilę zdrzemnąć, co kończy się obudzeniem o 10:20.
Szybko jem śniadanie i ruszam na Sentosę, czyli wyspę plaż i rozrywki. Na wyspę można się dostać na wiele sposobów ale ja wybieram ten najbardziej spektakularny - kolejką linową. Wg. mojego przewodnika ma kosztować S$11 (25 zł), co jest ceną do przeżycia. Ale pan w kasie masakruje mnie informacją o S$26. Z drugiej strony stoję już pod kolejką, ślinka cieknie. Nie mogłem się powstrzymać. Chyba dotychczas najdroższy w przeliczeniu na minutę wydatek w Azji :-)
Na Sentosie mam krótki plan - tylko wizytę w Underwater World czyli zoo stworzeń morskich. Największą atrakcją jest 80-metrowy tunel w olbrzymim akwarium. Reszta zwierzaków pływających też niczego sobie, ale w sumie małe to zoo, za takie pieniądze (S$25,90) spodziewałem się że nie zdążę zobaczyć wszystkiego a tu po 40 minutach dochodzę do wyjścia. Dla zmyłki nie ma nigdzie planu muzeum, więc nie da się zaplanować tempa oglądania. Resztę czasu przeznaczonego na rybki postanawiam spędzić w ich naturalnym środowisku, czyli w morzu. Trochę pływam, trochę się opalam na jednej z sentoskich plaż pod okiem ratownika.
O szesnastej ruszam na zwiedzanie tej części miasta, na której skupiają się przewodniki, czyli dzielnicy kolonialnej i Little India. Szczególnie w tym drugim jest bardzo tłumnie, bo Hindusi (dla których niedziela często jest jedynym dniem wolnym od pracy) chodzą po ulicach i nawiedzają swoje świątynie. Gdy zapada zmrok rezygnuję z odwiedzin na Arab Street, tylko ruszam na lotnisko, skąd z półgodzinnym opóźnieniem ruszam do Penangu. W hotelu jestem o 1 w nocy.

Ustrój w Sngapurze

Singapur to przykład na to, że jeśli da się ludziom bogactwo, to nie będą tęsknili za demokracją. Singapur swój sukces zawdzięcza przywódcy, który trzymając ich mocno w garści nakazał ciężko pracować. Ostatnimi czasy doszedł jednak do wniosku, że paru opozycyjnych posłów w parlamencie poprawi jego wizerunek i tak oprócz 95 posłów jedynej słusznej partii znalazło się 4 opozycjonistów. Oto wspomnienia jednego z nich (NGM 03/2010): "kiedy po raz pierwszy nie poparł jakiejś uchwały (dyskryminowała gejów), koledzy parlamentarzyści zamilkli. Po raz pierwszy ktoś się sprzeciwił. Reakcja na drugi sprzeciw, tym razem wobec regulacji ograniczającej dozwoloną liczbę osób biorących udział w demonstracjach, była podobna. Na kolejną kadencję nie został już wybrany. – To by było na tyle w kwestii alternatywnych poglądów – dodaje".

Kraj zakazów
W kraju obowiązuje wiele przepisów ściśle określających, czego nie wolno robić i nakładających na niepokornych horrendalne kary. Pełna kontrola ludzi powoduje, że przestają być kreatywni, szczególnie że szkoła promuje naukę pamięciową. Oczywiście każdy ustrój dzielnie walczy z problemami, które nie istnieją w żadnym innym ustroju, więc i tutaj podejmowane są różne przedsięwzięcia mające na celu rozbudzenie kreatywności. Z jakim skutkiem - oceńcie sami (NGM 03/2010): "w ramach projektu o nazwie Scape [...] powstała ściana przeznaczona na graffiti. Dzieciaki poinformowano o możliwości... zgłaszania koncepcji malunków specjalnej komisji. Miała ona wybrać dzieła, a potem wyznaczyć fragmenty ścian i terminy, w jakich można malować."

Mój papierowy przewodnik
Moje wcześniejsze doświadczenia z przewodnikami Pascala spowodowały, że i na tę wyprawę kupiłem ich pozycję "Azja Południowo-Wschodnia" i niestety jestem nieco zawiedziony. Nie jest to przewodnik polskiego autora, ale tłumaczenie wydawnictwa amerykańskiego. Amerykanie nie mają prawie w ogóle zabytków, więc cokolwiek, co ma więcej niż sto lat, wprowadza ich w stan ekstazy. Nas, Europejczyków, którzy w pierwszym lepszym miasteczku mają 500-letnie kościoły, ciężej jest powalić na kolana. I niestety przewodnik wiele papieru spędza na opisie tych "wspaniałych", "starych" budowli, zamiast skupić się na cudach przyrody i nowoczesnych dziełach architektury, które, śmiem powiedzieć, biją nasze europejskie na głowę.
Drugą rzeczą, która rozwala mnie w przewodniku, jest umieszczona przy opisie każdego miasta zakładka "noclegi". Opisuje wyłącznie hotele zaczynając od takich po 1500 zł za noc a jako najtańsze podając takie za 200 zł za noc. Szczególnie komicznie brzmi to w opisie np. Wietnamu, gdzie inne źródła podają ceny noclegów zaczynające się od 8 zł... Zawsze wydawało mi się, że "targetem" przewodników Pascala są ludzie podróżujący na własną rękę możliwie najmniejszym kosztem, bo to oni potrzebują głównie praktycznych informacji.

Poruszanie się po Singapurze
Dwa lata, od czasu gdy zacząłem pracować, zajęło mi uświadomienie sobie, że już nie muszę oszczędzać na każdym kroku. Że teraz to nie jest tak, że mam mało pieniędzy a dużo czasu, ale na odwrót i warto wydać parę złotych, jeśli można za to kupić czas. Niestety, lata oszczędzania każdego grosza spowodowały, że opornie idzie mi wymyślanie sposobów na zakup czwartego wymiaru. Nie czuję się jeszcze na tyle bogaty, żeby wozić się wszędzie taksówkami, ale odkryłem, że sporo szybciej zwiedza się miasto, podjeżdżając autobusami po przystanku, po dwa, pomiędzy poszczególnymi atrakcjami. Wprawdzie niby za każdy skok płaci się 1,5 zł, ale w sumie przez cały weekend wydałem na komunikację miejską ledwie 35 zł, wliczając planowane przejazdy na długich trasach typu lotnisko, zoo czy Jurong. Singapur do skakania autobusami nadaje się świetnie, bo autobusy jeżdżą często i do tego na każdym przystanku jest mapa w stylu mapy londyńskiego metra, dzięki czemu można łatwo zobaczyć bez znajomości nazw ulic, czy autobus jedzie w tym kierunku, który potrzebujemy.

Zdjęcia: klik

Koszty:
320 zł - bliet lotniczy (w tym 13 zł opłaty za miejsce przy oknie)
60 zł - jedna noc w hostelu na sali 18-osobowej
11 zł - Narodowy Park Orchidei
90 zł - łączony bilet do  Jurong Bird Park i na Night Safari
55 zł - kolejka linowa na Sentosę
55 zł - Underwater World na Sentosie
6 zł - bliet do hinduskiej świątyni Sri Mariamman
45 zł - porządny obiad w restauracji koło atrakcji turystycznych
10 zł - obiad w azjatyckim fast-foodzie
35 zł - sumaryczny koszt przejazdów autobusami i metrem. Przejazd jednego przystanku autobusem - 1,5 zł. Dłuższe trasy zależą od ilości kilometrów, ale nie więcej niż 6 zł (za przejechanie 40 km, a więc przez cały kraj)
33 zł - taksówka (14 km, taryfa nocna)
W sumie wydałem S$225 co oznacza około 500 zł i zawiera praktycznie wszystko z wyjątkiem przelotu.

2 komentarze:

  1. architektura jest ekstra w singapurze! chociaż pytanie czy ktoś z nas chciałby mieszkać na kupie w takich galeriowcach jak tam są. a w chinach do zobaczenia koniecznie: http://bryla.gazetadom.pl/bryla/1,85298,6434879,Car_Experience___muzeum_samochodow_od_3_Gatti.html ! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bym chciał w czymś takim mieszkać. Jeszcze żeby był hipermarket na parterze to można by miesiącami nie wychodzić z domu :-)
    A w Nanjingu niestety nie będę, Chiny są za duże, żeby je zwiedzić w tydzień, może następnym razem :-)

    OdpowiedzUsuń