niedziela, 15 maja 2011

Indonezja


Indonezja znajduje się zaledwie 250 km od Penangu. Być może nie ta najbardziej rozreklamowana część, z Bali i okolicami, ale czyż samo hasło "Indonezja" nie wzbudza dreszczyku emocji? Do tego jeszcze przed wyjazdem z Polski znalazłem dogodne połączenie lotnicze liniami AirAsia - to taki miejscowy Ryanair, a nawet więcej, bo jest wymieniany jako najlepsza tania linia lotnicza świata. Wylot w piątek wieczorem po pracy, powrót w niedzielę, a więc będę miał 48 godzin, żeby liznąć egzotyki. I to wszystko za jedne 160 zł w obie strony ze wszystkimi opłatami, bez bagażu - tylko z podręcznym, ale już mnie Ryanair wytresował w oszczędnym pakowaniu. Tym razem mój bagaż ważył mniej niż 6 kg :-) no bo co też człowiek potrzebuje w tropikach na dwa dni? - dwa komplety bielizny, szczoteczkę, pastę, mydło i ręcznik, aparat, przewodnik i środek na komary.

Co można zobaczyć w Indonezji w 48 godzin?
Wbrew pozorom - dużo. Jako że mój przewodnik Pascala po Azji Południowo-Wschodniej z Indonezji opisuje tylko Bali, musiałem się posiłkować innymi źródłami. Znalazłem, że można kupić poszczególne rozdziały w wersji cyfrowej znanego przewodnika Lonely Planet - i tym sposobem za jedyne 5 dolarów stałem się posiadaczem rozdziału o Sumatrze. Przewodnik Lonely Planet, a przynajmniej jego internetowa, uaktualniana na bieżąco wersja, ma jedną zaletę - jeśli jest napisane, że autobus do Parapatu będzie kosztował 22 tys. rupii (1 tys. rupii = 33 polskie grosze), to rzeczywiście bilet tyle kosztuje. Jeśli jest napisane, że pierwszy poranny prom z Tuk Tuku odpływa o 7 rano, to rzeczywiście tak jest w rozkładzie.Oprócz tego niezrównanym źródłem wiedzy jest portal wikitravel.org w wersji angielskiej.
I tym sposobem miałem do wyboru kilka opcji:
  • pozostać w Medanie, gdzie znajduje się lotnisko i zobaczyć jak wyglądają prawdziwie azjatyckie miasta a nie jakieś na wpół zeuropeizowane miasta malezyjskie
  • udać się do parku narodowego Gunung Leuser, gdzie można pooglądać orangutany - z tego szybko zrezygnowałem, bo nie dość, że byłem niedawno w dżungli, to jeszcze tym razem nie miałbym czasu na dłuższe wyprawy i znowu skończyłoby się na półdniowym spacerze z przewodnikiem
  • wulkany dwa - Gunung Sibayak i Gunung Sinabung - już prawie zdecydowany byłem na zdobywanie tego pierwszego, bo trasa podobno łatwa, na parę godzin, ale ostatecznie zdecydowałem się na co innego
  • jezioro Toba i wyspa Samosir - tu w końcu pojechałem, więc będzie więcej poniżej

Lot
Samolotem leci się 45 minut, tak że nawet nie wznosimy się na wysokość przelotową, tylko lecimy niżej (pod chmurami). Lotnisko wita mnie wielkim napisem "Polonia" - ciekawe, nie? Już wcześniej przeczytałem, że lotnisko się tak nazywa i poszukałem dlaczego. Otóż w 1872 roku polski emigrant, baron Michalski, nabył plantację tabaki w Medanie i nazwał ją imieniem swojej zniewolonej ojczyzny. W 1924 roku teren plantacji wykupiono pod lotnisko i tym sposobem lotnisko nazywa się tak, jak się nazywa. Na miejscu wita podróżnych maleńki terminal, gdzie Polacy mogą zakupić za $25 wizę na miejscu. W ten sposób mój paszport powoli się zapełnia, bo dotychczas, dzięki Schengen, świecił pustkami.

Hostel w Medanie
Portale typu hostelworld czy hostels.com (ten drugi nie pobiera opłaty za rezerwację) posiadają w bazie tylko jeden hostel - o nazwie Gumagaba. Znajduje się daleko od centrum, ale za to zaraz przy dworcu autobusowym Amplas, skąd następnego dnia rano chcę złapać pierwszy autobus nad jezioro Toba. Tak więc zarezerwowałem, wydrukowałem rezerwację i mapkę, na lotnisku złapałem rikszę i... muszę powiedzieć - ten hostel jest przeznaczony wyłącznie dla koneserów przygody. Z czymś takim się jeszcze nigdy nie spotkałem.
Zacznijmy od tego, że na dworcu Amplas ani w okolicy nikt nic nie wie o takim hostelu. Przejeżdżamy tak jak nam mapka wskazuje i żadnej tabliczki nie ma. Miejscowi debatują razem z rikszarzem i mówią, że czegoś takiego nie ma. Objechaliśmy spory kawałek okolicy i nic. Ja się wczytuję w opis - od skrzyżowania trzeba pójść w lewo parę metrów i szukać czteropiętrowego budynku nr 21. Widzę budynek 16, potem 17, więc odliczam cztery kolejne i pytam się straganiarza (aha - aby utrudnić szukanie cała ulica zastawiona jest straganami i sklepami na parterach) i ten tym razem wie - pokazuje na sąsiedni budynek, na którym rzeczywiście jest numerek 21. Dla chcących skorzystać - jest to najwyższy budynek w sąsiedztwie a na jego froncie znajduje się krzyż. O hostelu ani słowa. Wchodzę na parter, gdzie bawi się grupka dzieci, pojawia się kobieta, słabo mówi po angielsku, ale na pytanie o hostel kiwa głową i prowadzi mnie na górę. Na pierwszym piętrze domu mieści się... zbór protestancki, w którym trwają jakieś nauki. Kobieta wyjaśnia mi potem, że jest jego pastorem. Na drugim piętrze mieszkają gospodarze a dla gości jest piętro ostatnie. Są w nim 4 łóżka i łazienka. W rezerwacji można było wybrać, czy się chce pokój jedno, dwu czy siedmioosobowy, a jak widać, różnią się tym, że można w poprzek pokoju powiesić zasłonkę i w ten sposób podzielić pokój na mniejsze :-) Pani nie wie na jak długo przyjechałem, więc jak widać, nie wiedziała nawet, że robiłem rezerwację. Inkasuje 50 tys. rupii (mimo że na hostels.com było 70 tys.) i jest generalnie bardzo miła. Po chwili przynosi herbatę w termosie i zeszyt, do którego się mam wpisać.Widzę, że coś mało gości tu trafia, od początku roku 32 osoby.
Generalnie miejsce dziwne, ale leżąc w łóżku czuję się wspaniale - jakże to odmienne od standardowych hosteli w których zatrzymuję się w trakcie podróży. Usypiam w rytm dochodzących z dołu pieśni gospel.

Indonezyjskie drogi
Rano pobudka o piątej i już o szóstej wsiadam do autobusu. Z wsiadaniem jest ciężko, bo zanim zrobisz krok, to już opadają cię kierowcy busików, którzy za jedyne 70 tys. chętnie cię zawiozą. Już wczoraj, jak wyszedłem wieczorem się spytać, o której jest pierwszy autobus rano do Parapat, to naganiacz zrozumiał tylko ostatnie słowo i natychmiast, tak jak stałem w klapkach, chciał mnie załadować do właśnie ruszającego busa. Ale ja chcę duży autobus za 22 tys. i na taki natrafiam zaraz za rogiem. Nawet nie musiałem dojść do dworca.
Coś o autobusach:
  • układ siedzeń 2+3, mimo że autobus jest standardowej szerokości. W sumie jak jest luźno to jest fajnie, bo się siedzi 1+2, ale potem się zapełnia i w końcu ktoś z miejscowych przełamuje nieśmiałość i mówi "Excuse me" i już siedzę jak sardynka
  • ludzie palą papierosy w autobusie
  • obsługa autobusu to trzy osoby - kierowca, sprzedawca biletów i naganiacz, naganiacz siedzi w tylnich drzwiach, głowę wystawia przez okno i na skrzyżowaniach się drze: Parapat! Parapat! Parapat! Sprzedawca biletów, o ile właśnie ich nie sprzedaje, robi to samo z drzwi przednich. Aha - cecha dzikich krajów - to ich interesem jest ci sprzedać bilet, więc jak wsiadasz to spokojnie znajdujesz sobie miejsce siedzące, a oni cię prędzej czy później znajdą
  • brak jest jakiś konkretnych przystanków autobusowych - ludzie po prostu stoją na skrzyżowaniach i na głos naganiacza rzucają się wsiadać w biegu do autobusu (często dla jednej osoby kierowca się nawet nie zatrzymuje, tylko zwalnia do 10 km/h). W jednym mieście po drodze jest dworzec, ale jego właściciel musi zatrudniać naganiaczy, którzy prawie siłą zmuszają jadące drogą autobusy do przejazdu przez dworzec. Potem muszą pomóc autobusowi wydostać się z powrotem, bo włączenie się do ruchu jest ciężkie
  • aha - byłem jedynym białym w autobusie
Coś o indonezyjskich drogach:
  • fascynujące - jechałem w każdą stronę 5 godzin, patrzyłem i się nie mogłem znudzić
  • klakson - służy do informowania "uwaga, będę wyprzedzał"
  • wyprzedzanie - na trzeciego, bezpardonowe spychanie na bok jadących z naprzeciwka motorków a nawet samochodów osobowych, zasada większego i mającego głośniejszy klakson
Wyspa Samosir
  Przyjazd, busik do promu (2 tys. rupii), prom (7 tys.), hostel z Lonely Planet (30 tys.) i o 12 jestem gotowy na podbój wyspy. Na wyspie prawie nie ma aut i przewodniki polecają wynająć skuterek, co też robię (80 tys. z pełnym bakiem, nie udało mi się nic znegocjować, mimo że pożyczam tylko na pół dnia). Pani pokazuje mi jak się jeździ, jest pełna obaw, czy się nie uszkodzę (przyznałem się, że nigdy nie jeździłem wcześniej) i w drogę.
Zwiedzanie na skuterku bardzo mi się podoba. Jest szybkie (mimo że jako początkujący rozwijam co najwyżej 30 km/h), mogę się zatrzymać w dowolnym momencie i dowolnym miejscu popodziwiać przyrodę i robić zdjęcia. Nie ma problemu z parkowaniem tak jak z autem. I ten wiatr we włosach. Tak się zastanawiam, czy to właśnie wiatr we włosach nie jest tym, co mi się podoba najbardziej, czy to w żeglowaniu, czy to w zdobywaniu szczytów, czy właśnie w jeździe rowerem czy jak dzisiaj skuterkiem. Aha - wiatr we włosach czuję, bo nie dali mi kasku. Sam o kasku pomyślałem jakąś godzinę później, gdy zobaczyłem motocyklistę w nim. Wcześniej minąłem jakieś dwie setki bez kasków - jak widać tutaj to zbyteczny luksus.
Głównymi atrakcjami wyspy są: przyroda i domki Bataków z charakterystycznymi spiczastymi dachami. Nawet grobowce mają takie dachy (patrz zdjęcie na początku wpisu). Oprócz tego jest grób jakiegoś króla i kamienne krzesła. Prawie w ogóle nieoznaczone, do grobów trafiam, bo idę tam, gdzie najgęściej kramów z pamiątkami. Do krzeseł trafiam po półgodzinie krążenia i pytania o drogę. Co drugi pytany kierował mnie dobrze, ale potem druga połowa kierowała mnie na manowce. Ale w końcu trafiłem, choć trudno powiedzieć, żeby było warto. Przyrodę mają zdecydowanie ładniejszą.
A pod wieczór wykąpałem się w jeziorze, obok mnie jakiś miejscowy mył się regularnie mydłem a dzieci myły naczynia. Mimo to woda czysta i bardzo przejrzysta. Wieczorem w hostelu jest występ miejscowych śpiewaków i tancerek - ot tak, pod turystów. Za to poznaję mnicha buddyjskiego z Tajlandii - przyjechał tu na tydzień aby się wyciszyć, śpi w sąsiednim pokoju. Okazuje się, że jutro leci tym samym samolotem do Penangu co ja, tylko że później wyjeżdża z wyspy.

Powrót
Wydostać się rano z wyspy jest ciężko, bo jak się okazuje "prom o 7 i 8 czasem nie przypływa, jak jest mało chętnych", o czym dowiaduję się po 20 minutach czekania na ten pierwszy. Na szczęście wyczytałem o tym, że promy pływają także do sąsiedniego Tomok i nawet jeden z nich widziałem w oddali. Szybko znalazł się chętny, który za 10 tys. zawiózł mnie na tylnym siedzeniu skutera do Tomok, z tym, że wysadził mnie przy przystani, na której gość oznajmił mi, że najbliższy prom odpływa o 8:45, ale za jedyne 700 tysięcy (230 zł) może mnie zawieźć motorówką. Oczywiście twierdzi, że jego prom to jest jedyny w Tomok, ale ja wczoraj widziałem inną, większą przystań. Więc go opuszczam i idę i rzeczywiście, 100 metrów dalej stoi więcej promów i jeden odpływa za paręnaście minut. Z promu prosto do autobusu, który tylko na ten prom czeka i 5 godzin powrotu do Medanu. W autobusie zagaduje mnie miejscowa dziewczyna, która jest protestantką (w tym rejonie Indonezji jest dużo protestantów i katolików, bo Batakowie długo byli niezależni od islamskich kupców i dopiero ulegli w XIX w. europejskim kolonizatorom i ich misjonarzom.

Świątynia maryjna Annai Velangkanni w Medanie
Ponoć "pieniądze szczęścia nie dają" to powiedzenie wymyślone przez bogaczy, żeby biednym nie było przykro. Mając tylko 3 godziny w Medanie przed odlotem, postanowiłem zobaczyć coś ekstra i wybór padł na sanktuarium maryjne. Jest daleko od centrum, więc zapłaciłem aż 125 tys. rupii rikszarzowi (42 zł - nawet w Polsce to dużo za taksówkę, a i tak zbiłem cenę o jedną trzecią), ale przynajmniej zawiózł mnie w obie strony i czekał 40 minut, aż obejrzę. I nie żałuję wydatku.
Trafiłem na nią przypadkowo, szukając w internecie informacji, czy nie ma może jakieś mszy w niedzielę w Medanie. Mszy nie ma (niedzielna jest tylko w sobotę o 18), ale za to można odwiedzić kościół. Widzieliście kiedyś taki kościół katolicki? Bo ja nie.
Wygląda jak hinduska świątynia i nic dziwnego, bo zbudowali go katolicy pochodzący z Indii. Na zdjęciu stoję z proboszczem i projektantem - ojcem Jakubem. Oczywiście jak wszedłem to natychmiast złapano mnie i zaprowadzono okazać księdzu, żeby widział, że nawet biali do niego trafiają. A kleryk za to mnie oprowadził i wskazał różne ciekawostki jak np. to, że skoro jesteśmy w Azji, to Ostatnia Wieczerza odbywa się na siedząco na ziemi, a nie za stołem, jak w Europie.
W kościele pełno jest turystów miejscowych, oraz paru z Malezji i Chin. Dla miejscowych jestem sensacją, podchodzą i chcą sobie robić ze mną zdjęcia. To ja też robię sobie z nimi :-)

Wielki Meczet i pałac Maimoon
Wracam na lotnisko o 15:30, spłukany już do zera z rupii, ale stwierdzam, że nie ma co siedzieć, tylko trzeba znów kupić trochę szczęścia za pieniądze, więc wymieniam w kantorze 10 dolarów i za 70 tys. rupii (wg. Lonely Planet kurs powinien kosztować 20 tys. ale kolor skóry utrudnia mi negocjacje) każę się wieźć rikszarzowi do meczetu. Rikszarz dziś zarobi majątek, więc grzecznie czeka, aż zwiedzę, po czym wiezie mnie do pałacu sułtana.
W pałacu sułtana ogląda się tylko jedną salę, ale za to bardzo ładną. I zatrzęsienie miejscowych turystów, w tym takich chcących sobie ze mną zrobić zdjęcie :-)

Najmniejsze lotnisko, na jakim byłem
Wydawszy ostanie rupie na butelkę picia wkraczam na lotnisko. Malutkie, w punktach odprawy panie przekładają bagaże za siebie, w otwory w ścianie, za którą już jest płyta lotniska i bagaże lądują na wózkach.
Za to niespodzianka - trzeba zapłacić 75 tys. opłaty lotniskowej (myślałem, że jest już w cenie biletu), i przyjmują tylko rupie (za wizę można było płacić w dolarach albo ryngitach). Trzeba cofnąć się do kantoru, tam na szczęście wymieniają tylko tyle ile trzeba na opłatę a resztę oddają w ryngitach, przejść ponownie wstępną kontrolę bezpieczeństwa - w dzikich krajach już na wejściu do terminalu sprawdzają bilety i prześwietlają bagaż w poszukiwaniu bomb i można udać się do hali wylotów. Hala - śmiech na sali. Nie ma ani jednego ekranu (znaczy są dwa telewizory, ale jeden nie działa a na drugim lecą reklamy) i jedyna wiedza o locie pochodzi z komunikatów. Na szczęście mówią je wyraźnie.
I to "zapraszamy do bramki numer 1", w sytuacji gdy na całym lotnisku jest tylko jedna bramka (zdjęcie powyżej). Ale za to radzą sobie bardzo sprawnie, w 10 minut odprawiają samolot (w krótkich odstępach odlatywały trzy).

Link do zdjęć: klik

Koszty:
135 zł - bilet lotniczy w dwie strony na trasie Penang-Medan
10 zł - prawo do wyboru konkretnego miejsca siedzącego (żebym mógł sobie wybrać miejsce przy oknie daleko od skrzydeł)
10 zł - posiłek na pokładzie w drodze powrotnej
80 zł - wiza indonezyjska
25 zł - opłata lotniskowa (przy wylocie)
16 zł - riksza z lotniska do hostelu
16 zł - nocleg w hostelu Gumagaba
7 zł - autobus do Parapatu
0,7 zł - bus między portami w Parapacie
2,3 zł - prom do Tuk Tuk
10 zł - nocleg w hostelu Bagus Bay
27 zł - wypożyczenie skutera
0,7 zł - bilet wstępu na kamienne krzesła
27 zł - maska pamiątkowa (utargowane, start od 67 zł)
15 zł - obiad w restauracji hostelowej
3 zł - przejazd na tylnym siodełku skutera z Tuk Tuk do Tomok
1,3 zł - prom z Tomok do Parapat
42 zł - riksza w Medanie na trasie dworzec autobusowy - kościół Annai Velangkanni - lotnisko
23 zł - riksza na trasie lotnisko - Wielki Meczet - pałac Maimoon - lotnisko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz