środa, 18 maja 2011

Cameron Highlands czyli jak zmarznąć w Malezji

Ten weekend postanowiłem potraktować ulgowo i wypoczynkowo, i pojechać w Cameron Highlands, miejscowy kurort w górach. W sumie planowo miałem być tylko 24 godziny na miejscu, które postanowiłem spędzić spokojnie. No ale jak wiadomo, apetyt rośnie podczas jedzenia, więc będąc na miejscu nie mogłem się powstrzymać od podkręcenia tempa i zobaczenia czegoś więcej.
Cameron Highlands były ulubionym miejscem brytyjskich kolonizatorów, ponieważ z powodu położenia na wysokości 1500 m n.p.m. panuje tu chłodny klimat, dodatkowo często padają deszcze, gdyż pasmo górskie zatrzymuje chmury nadchodzące znad Oceanu Indyjskiego. Oprócz miejscowości wypoczynkowych, Brytyjczycy założyli tu wiele farm - truskawek, róż i przede wszystkim herbaty. Herbata stąd jest uznawana za jedną z lepszych ale z powodu ograniczonej wielkością regionu powierzchni plantacji, produkcji ledwie wystarcza na zaspokojenie malezyjskiego popytu i już nic nie zostaje na eksport.

Dojazd
Dojazd tutaj nie należy do najlepszych. Owszem, autobus elegancki, w stylu tego nocnego, co jechaliśmy do KL jadąc do Taman Negara, z układem siedzeń 2+1, ale przejazd 250 km zajmuje autobusowi ponad 6 godzin, mimo że większość trasy to autostrady. Przez pierwsze trzy godziny spałem, więc nie wiem co się działo, ale potem np. mieliśmy na dworcu w Ipoh 45-minutową przerwę.
Tym sposobem mój plan legł w gruzach, bo chciałem po przyjeździe wziąć wycieczkę półdniową z przewodnikiem a niedzielne przedpołudnie spędzić samemu, chodząc lub wzorem Samosiru pożyczając skuter. Skuter wybiłem sobie z głowy jeszcze w autobusie, gdy Cameron Highlands powitały nas rzęsistą ulewą a pogoda wskazywała, że nie jest to przypadkowa zabłąkana chmurka burzowa (potem wyczytałem w regulaminie wypożyczalni, że nie wolno wjeżdżać na szczyt Gunung Batu Brinchang, więc nie byłby aż tak przydatny).

Nocleg
Dawniej uważałem, że pozwolenie zaciągnięcia się przez naganiacza na nocleg uwłaczałoby mojej godności, ale z wiekiem doszedłem do wniosku, że wolę zapłacić te parę złotych więcej, a za to załatwić nocleg szybko i mieć więcej czasu na to, co mnie naprawdę interesuje. Tutaj mają to bardzo profesjonalnie zorganizowane - autobus zajeżdża przed siedzibę biura, w biurze od razu można kupić bilet na powrót (nie dorobili się tu jeszcze komputerów, więc nie można od razu kupić biletu w dwie strony), wybrać nocleg z segregatora z ulotkami i zarezerwować wycieczkę. W segregatorze jest wiele ulotek, więc proszę panią o wskazanie taniego hostelu blisko centrum wioski i tak ląduję w Twin Pines. Jak chwilę później zauważyłem, miałem go poleconego w wikitravel a więc źle nie trafiłem. I spodziewałem się opłaty rzedu 30 ryngitów (~27 zł) a zapłaciłem tylko 15. Wprawdzie na ulotce było, że 12, ale "dziś weekend więc jest drożej". Akurat, 3 ryngity pójdzie dla pani z biura za polecenie klienta.
Pani w hostelu pokazuje mi pokój bez okna, ja się pytam czy nie ma z oknem i dostaję - i to był błąd. Pokoik malutki, z ukośnym dachem, więc stać da się tylko przy drzwiach. I ma okno w stylu tropikalnym - czyli moskitiera + żaluzje, nie ma szyby.
W pokoju czułem się jak na Bene - o 4 rano obudziłem się z zimna wpadającego swobodnie przez okno, ubrałem wszystko co miałem, usnąłem aby ponowie obudzić się o 6 rano. Tym razem nie miałem już co więcej ubrać, a przed świtem było spokojnie poniżej 10 stopni.

Spacer
Leje cały czas jak z cebra, temperatura 18°C (widziałem termometr), więc czuję się jak w Polsce. Ale różnica jest taka, że nawet w deszczu jest tak samo ciepło, więc można spokojnie dać się zmoczyć. Ja z cukru nie jestem, więc biorę parasol i ruszam, najpierw na obiad a potem na ścieżki naokoło wsi - z mapki w biurze wybieram dwie ścieżki prowadzące do wodospadów. Na trzy godziny dzielące mnie od zmroku wyglądają w sam raz. Pierwsza ścieżka wygląda zachęcająco, wprawdzie ktoś kiedyś elegancko ją wymurował, ale ostatecznie przegrała z krwiożerczą puszczą.
I tak miejscami został z niej 20-centymetrowy pasek, w innych miejscach strumień pożarł ją całkowicie. W trakcie spaceru zaczyna padać i po jakimś czasie przeradza się to w ulewę. Ale sama dżungla sympatyczna, tylko reklamowany wodospad jest malutki. Potem kieruję się do wieży widokowej, ale okazuje się na miejscu, że się zwaliła. Ale i tak pewnie bym wiele nie zobaczył, tylko gęste chmury naokoło.
W padającym deszczu wracam do miasteczka i ruszam do kolejnego wodospadu. Jest zamknięty! Ale brama nie jest całkowicie zatrzaśnięta, tylko lekko uchylona, więc dyskretnie poszerzam otwarcie po czym "przecież było otwarte" wchodzę do środka. W środku widzę, że na wodospadzie zbudowali sobie elektrownię a oprócz tego jest domek z pamiątkami, tym razem brama jest już zamknięta na kłódkę.
Wracając jeszcze rzucam okiem na świątynię hinduistyczną i wracam spać. Przed snem chcę jeszcze zarezerwować wycieczkę na jutro. Jednak w hostelu okazuje się, że na wybraną przeze mnie nie ma miejsc. Ale identyczną proponowała mi pani zgarniająca pasażerów autobusu, więc idę tam i prawie taka sama (mniejsza o wizytę na plantacji róż) jest dostępna.

Dygresja o języku
Parę osób pytało to odpowiadam - jako jeden z niewielu krajów w regionie piszą używając ludzkiego alfabetu. Do tego mają wiele słów zapożyczonych z angielskiego, ale piszą je tak, jak się wymawia, co czasem wygląda komicznie. Albo podejrzanie znajomo - np. "Kolej Pacific" to nie nazwa ichniego odłamu PKP, tylko szkoły (kolej, czytaj koledż czyli college).

Wycieczka zorganizowana
Rano odbiera mnie prosto z hostelu dżip (wycieczki są busikami, ale jak brakuje miejsc, to dzwonią po kierowcę z plantacji, żeby woził dodatkowych turystów), potem na tylnie cztery siedzenia ładuje się 7-osobowa grupa hinduska (oryginalna, z Indii) składająca się z dwóch małżeństw i trójki dzieci (nie wiem, które było czyje). Jak się okazuje, panowie są służbowo, piszą oprogramowanie na dwuletnim kontrakcie, więc przyjechali razem z rodzinami. Ciągle spotykam kogoś, kto jest służbowo a nie na wakacjach, czy to dlatego, że zwiedzam tylko w weekendy, czy to popularny cel delegacji? W naszej trzy-pojazdowej grupie są też trzy młode Holenderki, robiące jakieś badania w szpitalu w KL. Coś ta Malezja bardzo popularna w Holandii, 50% spotkanych białych jest stamtąd...
Najpierw zajeżdżamy na pola z herbatą, gdzie słyszymy, jak się ją uprawia i zbiera, a potem ruszamy na szczyt (Gunung Batu Brinchang, 2031 m n.p.m.), gdyż na sam szczyt prowadzi droga. Droga jest z deczka wąska, dwa samochody nie wszędzie się mogą minąć, ale na razie wszyscy jadą do góry.
Na szczycie z wieży widokowej podziwiamy widoki (na razie jest w miarę ładna pogoda, jak wyjaśniała pani sprzedająca - u nas pada tylko po południu, więc ta półdniowa wycieczka jest tylko rano). Potem ruszamy na 15 minutowy spacer do dżungli, do znajdującego się tu rezerwatu. Przewodnik pokazuje nam sporo ciekawych roślin (zdjęcia na Picasie) oraz małpę, siedzącą w gęstwinie gałęzi i zajadającą liście.
Po czym ruszamy do fabryki herbaty. Fabryka jest dziś nieczynna (bo niedziela wg. pani sprzedającej mi wczoraj bilety, słabe zbiory wg. kartki w fabryce), ale można zobaczyć nieruchome maszyny, obejrzeć film, poczytać plansze o herbacie, napić się jej w restauracji (odczekawszy swoje w kolejce) albo kupić na prezent (kolejka nie mniejsza).
O 13:45 planujemy powrót (o 14:30 mam autobus do Penangu), ale hinduska grupa w ostatniej chwili wpada do sklepu i wychodzi dopiero po 15 minutach. Ale to nic, ledwo ruszamy to stajemy w gigantycznym korku. Wystarczy kilka miejsc, gdzie dwa auta nie mogą się minąć i już robi się korek na kilkaset metrów, i to taki, że stoimy w miejscu. Pojawiają się jacyś mundurowi, ale nie policjanci tylko wyglądają na jakiś strażników z plantacji i starają się trochę pokierować ruchem. W końcu wyjeżdżamy i wpadamy w kolejny korek, tym razem do wyjazdu na główną drogę (kolejne pół godziny). Ostatecznie na główną drogę wyjeżdżamy o 15, a jeszcze do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy jest z 15 minut drogi.

Zaraz, zaraz, nie pisałem, że mój autobus odjeżdża o 14:30? Spoko, to Malezja, dla białego da się wszystko załatwić. Najpierw nasz kierowca dzwoni do biura, żeby autobus czekał na mnie. Potem, gdy się okazuje, że to nie będzie 10-minutowe spóźnienie, proponuję, żeby autobus ruszył w trasę, do kolejnej miejscowości, nam bliższej. Gdy i to nie pomaga, autobus rusza dalej, nam naprzeciw i panowie telefonicznie dogadują się na miejsce spotkania. Wyskakuję z busa (w rzęsistym deszczu który w międzyczasie zaczął padać) i po chwili wsiadam do autobusu, który nadjeżdża z naprzeciwka. Potem po prostu staliśmy w Ipoh trochę krócej i tak zgodnie z planem o 21 dojechaliśmy do Penangu.

Więcej zdjęć: tam gdzie zwykle.

Koszty:
35 zł - autobus z Penangu do Tanah Rata (drugie tyle powrót)
14 zł - nocleg w hostelu Twin Pines
55 zł - wycieczka obejmujące wizytę na plantacji herbaty, wjazd na szczyt Batu Brinchang, spacer po rezerwacie i wizytę w fabryce herbaty

1 komentarz:

  1. Bene! byłyśmy kiedyś z Aśką i moje zmarznięte kości pamiętają to do dzisiaj :)

    OdpowiedzUsuń