poniedziałek, 26 września 2016

Prywatnie. Dookoła świata

Zapraszam na nowego bloga!
Tym razie nie służbowo, ale prywatnie. Ale za to jadę dookoła świata!
Zapraszam na dedykowany blog: http://okrazmyswiat.blogspot.com

środa, 27 lipca 2011

Powrót do Polski

Tym razem nie miałem w samolocie dobrego miejsca, bo wprawdzie system zgodnie z moją preferencją przydzielił mi miejsce przy oknie, ale jakoś zawsze te miejsca z automatu są rozdawane od przodu samolotu, co skutkuje otrzymaniem miejsca na skrzydle. Tak więc miałem ograniczoną widoczność. No i zaczynaliśmy lecieć po ciemku, było pochmurno więc nie pozostało mi nic innego, jak czytać książkę, a potem iść spać.

Rano się obudziłem aby skonstatować, że właśnie przelatujemy nad Krakowem, co radośnie oznajmiła mi mapa samolotowa: "Wieliczka 5 km" (na zdjęciu elektrownia w Jaworznie). Trochę denerwująca była świadomość, że teraz przez dwie godziny będę się oddalać od domu, po to, żeby potem wracać z powrotem i wylądować pięć i pół godziny później.

Frankfurt przywitał nas deszczem, więc w samolocie do Krakowa poszedłem od razu spać, nie spodziewając się widoków za oknem. Szczególnie, że dostałem fatalne miejsce, rząd ósmy w Boeingu 737-300 Lufthansy nie posiada okna (nawet seatguru tego nie pisze). Ledwo widzę coś przez pół okna zasłoniętego oparciem siedzenia przede mną.
Obudziłem się po godzinie z myślą, że bym coś zjadł. Nawet zobaczyłem załogę z wózkiem, ale po chwili sobie uświadomiłem, że właśnie skończyli zbierać tacki. Nawet mnie nie obudzili i nie zostawili mi jedzenia! Za to za oknem zobaczyłem piękne widoki. Ledwo strzeliłem parę fotek a już włączył się napis "zapiąć pasy" i podeszliśmy do lądowania w Krakowie.

Czekając na samolot do Polski

Z Hongkongu przyleciałem o drugiej nad ranem a samolot do Polski miałem dopiero o dziewiątej wieczorem. Postanowiłem więc ten dzień spędzić jeżdżąc na pożyczonym skuterze. Jeszcze przed wyjazdem na urlop zapisałem sobie listę rzeczy, których nie zdążyłem zrobić/zobaczyć i teraz posłużyła mi za plan dnia.

Skuter wypożyczony w antykwariacie
Już poprzednio, po oddaniu skutera przeszedłem się ulicą Chulia porównać ceny skuterów. Na samym końcu, przy Jalan Penang, natrafiłem na antykwariat, gdzie skuter był o 5 ryngitów tańszy (25 zamiast 30). Właściciel zapraszał mnie także do zakupu jakiś książek a ja z głupia frant zapytałem o książki po polsku. I są! Dwanaście sztuk, "Kod Leonarda da Vinci", "Fotografia Cyfrowa" oraz takie, o których pierwszy raz słyszałem, z ambitnymi tytułami jak np. "Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem". Jak ktoś będzie tęsknił za polskojęzyczną ogłupiającą lekturą, to właściciel zaprasza, ale ostrzega, że ceny będą wysokie (bo książki leżą już długo).

Chińska porcelana

Jeszcze w kwietniu byłem razem z Jesperem w sklepie z chińską porcelaną, gdzie on kupował sobie cały zestaw na pamiątkę. Ja ze zdumieniem stwierdziłem, że w sprzedaży mają porcelanę identyczną do tej, którą posiadam w domu, kupioną przez mojego dziadka wiele lat temu w sklepie przy ulicy Królewskiej w Krakowie. Dlatego tym razem, uzbrojony w zdjęcia przysłane mi przez mamę, udałem się do tego sklepu raz jeszcze, aby dokupić sobie parę elementów do zestawu. Na dole mój talerz z Polski, na górze zakupiony półmisek. Kolor mają identyczny, to tylko kwestia innych warunków oświetleniowych.

Świątynie
Następnie postanowiłem zobaczyć parę świątyń, których wcześniej nie zdążyłem obejrzeć. Na pierwszy rzut poszła katedra katolicka, ale była zamknięta i do tego nie wygląda zbyt ambitnie. Potem podjechałem zobaczyć hinduską świątynię Nattukkottai Chettiar, gdzie ma koniec procesja z okazji święta Thaipusam, ale była zamknięta (otwierają o 16) i do tego w remoncie. Trzecią świątynią w planie był Pływający Meczet. Wprawdzie go już widziałem, ale przy odpływie, a tym razem sprawdziłem na internecie, o której godzinie jest najwyższa faza przypływu i dokładnie wtedy zajechałem do niego. I rzeczywiście - pływa!

Durian
Następnie miałem w planach pojechać na fermę owoców tropikalnych, gdzie co godzinę są wycieczki z przewodnikiem. Poprzednio przyjechałem zbyt późno (ostatnia wycieczka jest o 17). Tym razem dla odmiany to ja miałem coraz mniej czasu, więc po dojechaniu w okolice farmy zrezygnowałem ze zwiedzania i tylko zatrzymałem się na przydrożnym stoisku, aby skosztować po raz pierwszy w życiu duriana, zwanego Królem Owoców. Kupiłem jednego duriana za 15 ryngitów. Konsystencję ma sera pleśniowego, smaku prawie w ogóle nie ma. I strasznie zapycha, po paru kawałkach miałem dosyć. Dostałem gratis też kawałek droższego gatunku (30 ryngitów/sztuka), różnica była taka, że miał cierpki smak.
Generalnie nie rozumiem, co ludzie w nim widzą.

Wodospad
Jadąc do duriana, zobaczyłem na kawałki blachy koło drogi napis "wodospad 300 metrów". Skusiłem się i skręciłem zobaczyć. Wodospad może bez rewelacji, ale po powrocie odkryłem, że nie tylko mnie skusił. Odkryłem go na zdjęciach Mikołaja! Cóż, wyspa jest tak mała, że dwóch podróżników ciągle wpada na swoje ślady.

I to już koniec
Po durianie skierowałem już moje kroki z powrotem w kierunku hotelu, aby się spakować przed odlotem. Po drodze strzeliłem jeszcze kilka fotek charakterystycznym obiektom i scenom, aby utrwalić wspomnienia na przyszłość (są na Picasie). A w hotelu niespodzianka - przy hotelowym basenie trwa wesele. Wprawdzie rano widziałem pannę młodą przed hotelem, ale myślałem, że wesele się właśnie skończyło. A tu widać trwa dłużej niż jedną noc.

zdjęcia: klik
koszty:
pożyczenie skutera: 25 ryngitów
benzyna: 3 ryngity (1,5 litra)
porcelana: 40 ryngitów/sztuka (talerz, półmisek i czajniczek do herbaty)
1 ryngit = 0,95 zł

niedziela, 12 czerwca 2011

Ta ostatnia niedziela...

Czyli ostatni weekend w Penangu.

Piątek
Zacząłem go w piątek wychodząc z pracy o 16:30. O 17 ruszyłem zdobywać wzgórze Jambul, od którego nazwę wzięła miejscowość (a może na odwrót?). Znalazłem na internecie, że jest jakaś ścieżka i nawet jakiś budynek na szczycie. Wzgórze jest blisko hotelu Vistana, ale żeby dojść do podnóża, trzeba obejść pole golfowe, więc najpierw mam półgodzinny spacerek chodnikami i poboczami (z przewagą tych drugich, bo jak już pisałem, budowniczowie malezyjskich dróg nie przewidują pojęcia "pieszy").
Tak sobie myślałem, że w piątek wieczorem to pewnie nikogo nie będzie, może tylko czasem ktoś w weekend tam chodzi.
A tu niespodzianka - w górę i w dół łażą tłumy, prawie jak na Giewoncie w lipcu. Krótkie spodenki, kijki albo parasole do podpierania, pełen przekrój wiekowy. Jak widać, dbają o kondycję, bo na co dzień tylko ją tracą siedząc w samochodach. Na początku asfalt, potem anemiczne schodki przez las, od czasu do czasu ławeczki. Tabliczka ostrzega, że "wspinanie na własną odpowiedzialność", zresztą czytałem opis, że "od czasu do czasu trzeba się wspomóc rękami". Nie wiem gdzie, chyba jak ktoś padnie ze zmęczenia, bo droga łatwa. Łatwa technicznie, bo kto powiedział, że jest łatwo? Pół godziny drałowania ostro pod górę, w upale (mimo wieczora) i sporej wilgotności. Jak przyjechałem tutaj w połowie kwietnia, to mi się wydawało, że luzik, niby tropiki a można chodzić po ulicy bez problemu. Teraz nadszedł czerwiec i dopiero czuję, co to znaczy pogoda tropikalna. Więc dysząc idę pod górkę i uczę się na nowo własnej fizjologii - jako pierwsze spociły mi się kolana. Eee?
Na górze... przyrządy gimnastyczne oraz siłownia a także tablica ze słowami gratulacji od klubu, który opiekuje się wzgórzem.Ze wzgórza byłyby ładne widoki, ale stoi mgiełka nad miastem, ledwo widać Butterworth na stałym lądzie.Po dojściu do siebie (pół godziny wchodzenia, pół godziny odpoczynku) schodzę ścieżką w drugą stronę. Ścieżka zaczyna sporo trawersować i ostatecznie dochodzi do tego samego punktu, co start. No tak, skoro wszyscy spacerowicze przyjeżdżają pod wzgórze autami, to ścieżki muszą zamykać się w pętlę przy parkingu. Na tej ścieżce dla odmiany nie spotykam nikogo, jest dziksza (żadnych stopieńków), za to co chwilę drzewa, z których pobierana jest żywica. A może kauczuk? Tylko że wygląda na porzucone.

Wracam do hotelu inną drogą, po drodze natrafiam na stado małp (zebrały się przy ulicy, bo jakaś rodzina karmiła je z auta). Małpy skaczą niedościgle, małpy robią małpie figle...
Wracam do hotelu w ostatniej chwili, aby się chlupnąć do basenu. A o północy przyjeżdża Tomek, który będzie tu moim następcą.
Zdjęcia: klik
Koszty: 2 zł - butelka picia, baaardzo przydatna.

Sobota
Na weekend zaplanowałem wypożyczenie skutera i jeżdżenie po wyspie. Tomek zgłosił chęć dołączenia, ale okazało się, że zapomniał prawa jazdy z Polski, a tutaj sprawdzali przy wynajmowaniu, nie to co na Indonezji. Wystarcza prawo jazdy na samochód, tylko że wtedy nie obejmuje cię ubezpieczenie. Ja przed wyjazdem wyrobiłem sobie Międzynarodowe Prawo Jazdy, więc bez problemu dostałem skuter, nawet z kaskiem (nie wiem, czy na samo polskie prawko bym dostał). 27 zł za dzień + 180 zł depozytu. Dostaję z resztką paliwa i mam oddać z resztką paliwa.
Najpierw udałem się do kolejki na wzgórze Penang, skąd (dzięki nocnemu deszczowi, który oczyścił powietrze), podziwiałem piękne widoki. Na samym wzgórzu jest też mała ptaszarnia, meczet, świątynia hinduska. W dalszej części, gdzie nie chciało mi się iść jest m.in. most linowy w koronach drzew.
Potem udałem się do ogrodu botanicznego, ale z nieznanych mi powodów wszystko było zamknięte. Ale że pawilony są wykonane z siatek, więc podejrzałem, że w sumie nie ma nic rewelacyjnego, więc nie dociekałem kiedy otworzą, tylko pooglądałem swawolące małpy i udałem się w dalszą drogę.
Tsunami z 2004 roku zniszczyło nadmorski meczet w Penangu. Nowy wybudowano na palach, tak że podczas przypływu pozornie pływa na wodzie. Ja niestety trafiłem podczas odpływu.
Tama Air Itam. Dla zmyłki - po malajsku "air" to woda.
Od tamy próbowałem przejechać na drugą stronę wyspy, bo moja mapa pokazywała, że jest tu droga. Ostatecznie wjechałem tylko na szczyt z antenami, po drodze napotykając chińską świątynię i pana łapiącego ptaki w sidła.

Niedziela
Niedzielę zacząłem od porannej mszy. Na mszy rzuciła mi się w oczy grupa młodzieży w jednakowych strojach, z identyfikatorami. Charakterystyczną cechą wszystkich dziewczyn były obcięte na krótko włosy i opalony wyłącznie owal twarzy. Okolice uszu  i szyje miały blade - wyglądały jakby jeszcze niedawno chodziły po ulicy w hidżabach. Czyżby świeżo nawróceni chrześcijanie? Dziwne, bo słyszałem, że w Malezji muzułmanom nie wolno zmieniać religii.
Potem udałem się na południowy kraniec wyspy, do Muzeum Wojny mieszczącym się w poangielskich bunkrach z przed drugiej wojny światowej. Anglicy wybudowali je, aby chronić Malezję przed atakiem z morza, ale Japończycy dokonali niemożliwego i przedarli się lądem, przez dżunglę, zachodząc do Penangu od tyłu.
Potem ruszyłem drogami południowej części wyspy, ale nie czułem się zbyt dobrze, bo gdzie się nie zatrzymałem, to się wszyscy na mnie gapili, bo ta część jest kompletnie nieturystyczna. Jak wyjąłem mapę, to od razu podeszli pokazać mi, w którą stronę mam jechać, aby wrócić do miasta :-)
Koło lotniska znajduje się buddyjska Świątynia Węży. Czym się różni od innych buddyjskich świątyń? Koło ołtarza siedzą sobie żywe węże.
Czas uciekał, więc porzuciłem plan objechania wyspy naokoło i ruszyłem z powrotem na północ. Najpierw zobaczyć Pływający Meczet podczas przypływu (coś znaleziony w internecie kalendarz pływów nie był prawdziwy, bo znów trafiłem na odpływ) i plaże Batu Ferringhi. Potem zatrzymałem się przy Ogrodzie Przypraw Tropikalnych, wstęp za darmo o ile nie wynajmiesz przewodnika albo nie zapiszesz się na kurs azjatyckiego gotowania. Albo zakupisz przyprawy w sklepiku. Na zdjęciu: kardamon.
Potem udałem się na fermę motyli. Drogo, ale myślę, że warto. W hali z siatki wprost roi się od motyli, jest też parę innych zwierzaczków.
Potem ruszyłem wgłąb wyspy, zatrzymując się najpierw nad kolejnym zbiornikiem na pitną wodę dla wyspy: Teluk Bahang. Na jeziorze odbywał się właśnie wyścig smoczych łodzi.
Potem trafiłem m.in. na katolicki cmentarz, lekko zapuszczony oraz na procesję Hindusów udających się do świątyni. Oprócz tego pooglądałem wioski, ale architektura taka jak w Georgetown, tylko w mniejszej skali, więc nie robiłem zdjęć.
Na koniec dnia, już jadąc w kierunku centrum aby oddać skuter, natrafiłem w Ayer Hitam na kolejne uroczystości hinduskie. W świątyni tłumy, że nie da się wejść a ludzie blokują nawet ulicę, powodując korek (na szczęście skuterem da się go szybko ominąć), obok mas stoisk z żarciem, niczym na odpuście. Jeszcze dalej w kierunki świątyni zmierza procesja z ołtarzami ciągniętymi przez święte krowy. Ciekawe, czy oni tak świętują co tydzień, czy akurat mieli jakieś święto?

Skuter
Jazda na skuterze coraz bardziej mi się podoba. Niby prędkości większe niż na rowerze, ale czuję się bezpieczniej. Bo po pierwsze nikt mnie co chwilę znienacka nie wyprzedza, tylko jadę równo z ruchem. Po drugie mam niesamowite przyspieszenie, z 2 sekundy od 0 do 50 km/h, więc mogę wykonywać manewry błyskawicznie i wiem, że mi w połowie auto nie zatarasuje drogi (bo nawet nie zdąży). Jak chcę wyprzedzić, to tylko ruch manetką i w moment już jestem z przodu a wolno manewrujące auto zostaje z tyłu.
Rozumiem też, skąd się bierze obserwowany wielki wyścig motorków na ulicach, szczególnie zawody, kto szybciej ruszy spod świateł. Po pierwsze złota zasada motocyklistów mówi, że najlepiej jechać 10% szybciej niż reszta ruchu, wtedy się ma najlepszą kontrolę nad tym co się dzieje na jezdni. Więc każdy stara się jechać szybciej niż pozostali. Po drugie, ten co będzie pierwszy, nie musi się martwić wyprzedzaniem i przewidywaniem manewrów innych - bo ma przed sobą tylko pustą ulicę. A po trzecie największym zagrożeniem dla motorków są auta, więc najlepiej je jak najszybciej zostawić z tyłu. A że ostatecznie wszyscy jadą z tą samą prędkością, więc jedyna szansa to wyforsować się do przodu na starcie, wykorzystując swoje dużo lepsze przyspieszenie.

Zdjęcia: klik
Koszty:
- wypożyczenie skutera: 55 zł
- benzyna: 10 zł
- bilet na kolejkę na Penang Hill: 27 zł
- przyprawa tandori do kurczaka, 50g : 7 zł
- ferma motyli: 25zł

To jest już koniec...
I tym sposobem zakończyłem mój ostatni weekend w Penangu. W czwartek wsiadam w samolot i zaczynam mój miesięczny urlop, podczas którego zamierzam przejechać Tajlandię, Kambodżę, Wietnam i południowy kawałek Chin, do Hongkongu. Nie będę już pisał bloga, bo nie spodziewam się mieć czasu, zresztą zgodnie z nazwą ten blog pozostanie opisem Malezji. Być może pojawi się jeszcze jeden wpis, bo przed powrotem do Polski będę miał jeden dzień wolny w Penangu i planuję jeszcze raz wypożyczyć skuter - ale to dopiero w drugiej połowie lipca.
Za to mogą się pojawiać zdjęcia na Picasie, w formie mocno nieobrobionej, bo będę ją wykorzystywał do robienia kopii zapasowej zdjęć.

Gdybym miał powiedzieć, czego nie zobaczyłem a planowałem, to zostaje mi tylko jeden obiekt: wyspa Langkawi. Jako ostatni brakujący kawałek do układanki p.t. Malezja Zachodnia.

sobota, 11 czerwca 2011

Jedzenie

Jedzenie to temat rzeka. Podobno Penang to stolica malezyjskiej kuchni.
Nie gotuję sam, mimo że mam kuchnię w apartamencie. Czasem sobie zrobię jajecznicę albo kanapkę z serem. Zresztą te kanapki to pożal się Boże, bo jedyny chleb jaki tu istnieje, to tostowy.
W pracy mamy dwie kafeterie. W moim budynku jest jedna, ale otwarta tylko w porach posiłków, tzn. od 8 do 10 śniadania, od 11:30 do 13 obiady, od 15 do 16 podwieczorki. W drugim budynku, fabryki, gdzie praca wre 24 godziny na dobę, kafeteria też jest cały czas czynna, choć ma przerwy w wydawaniu gorących dań. Ale zimne można kupić cały czas.
Śniadania jem w pracy, najczęściej jajko sadzone + taki dziwny naleśnik. Czasem jakiś makaronik z sosem, albo ryż z rybkami na ostro zawinięty w liść bananowy.
Obiad - czasem mnie koledzy biorą na miasto do jakieś knajpy, ale najczęściej jem też w kafeterii. Do wyboru kurczaki przyrządzone na kilka sposobów, ryby, owoce morza. Plus zestawy - czasem zupka z owocami morza (sam sobie wybierasz jakimi), czasem "fish & chips" czyli jedyne europejskie danie tutaj - zwykła ryba panierowana z ziemniakami. Czasem coś innego, nie wiem co.
Tak tak, ja generalnie nie wiem, co jem. Zamawiam na oko, patrzę czy ładnie wygląda, czy nie za czerwone (bo wtedy będzie ostre) i biorę. W knajpach pytam kelnera, czy nie ostre, czasem w menu są zdjęcia, wtedy przynajmniej z grubsza wiem, czego się spodziewać na stole. Czasem mi nawet mówią, jak to się nazywa, ale kto by spamiętał. Nauczyłem się tylko, że ayam to kurczak.

Kurczak to podstawa tutejszej kuchni. Przyrządzają go na setki sposobów. No bo muzułmanie nie jedzą wieprzowiny, ba - nie mogą mieć z nią nawet kontaktu. Z tej okazji nawet ostatnio w firmowej stołówce pojawiło się ogłoszenie o zakazie używania jej wyposażenia dla prywatnego jedzenia - żeby go ktoś nie skaził wieprzowiną. Z kolei dla hindusów krowa to święte zwierze. Rzadko zdarza mi się trafić w knajpie na coś co nie jest kurczakiem, czasem jakaś baranina albo dziczyzna.
Za to jest pełno owoców morza. Pełen wybór, z rzeczy których wcześniej nie jadłem smakował mi krab. Tylko ciężko się je, przynoszą ci specjalny młoteczek do rozbijania pancerza (bo krab nie byle jaki, tak z 30 cm średnicy). Jadłem też żabę, coś pośredniego między gumowymi owocami morza a kurczakiem.
Wśród hindusów wielu to wegetarianie, a żeby im nie było smutno, powstała cała gałąź kuchni wegetariańskiej - wytwarzają cuda z roślin, niektóre z wyglądu są nie do odróżnienia od mięsa, nawet smak podobny.

Jak jedzą?
Nie wynaleźli jeszcze noży. Je się widelcem i łyżką. Łyżka pełni funkcje noża oraz łyżki, gdy danie jest mocno okraszone sosem. Jeśli gdzieś dostaję nóż, to znaczy, że jestem w turystycznym miejscu. W chińskich restauracjach są też pałeczki. Co ciekawe do pałeczek jest też głęboka łyżeczka do nabierania sosu. Słabeusze mogą pomagać sobie łyżką w cały procesie jedzenia.
Oprócz tego jedzą też rękami! Tak, normalnie poważni inżynierowie z międzynarodowego koncernu rękami zasuwają ryż i mięsko. Zresztą z powodu braku noża nie da się dokładnie objeść kurczaka nie wziąwszy go w ręce. Ale szokuje widok, gdy ktoś cały posiłek je rękami (a raczej ręką, bo tylko prawą, lewa jest nieczysta), łącznie z ryżem. Jak byłem w Medanie, to też trafiłem do knajpki, w której nie mieli w ogóle sztućców, więc jadłem jak oni.
Czasem sztućce są, tylko trzeba ich poszukać. Otóż tutaj popularną formą knajp jest zbiorowisko stolików, wokół którego jest kilkanaście niezależnych stoisk serwujących jedzenie i tylko jedzenie. Jak chcesz napoje, to idziesz do innego stoiska i tam kupujesz. I przy napojach zazwyczaj leżą też sztućce.

Wracając do tematu jak się żywię - na podwieczorek jem czasem jakieś naleśniczki, które wyglądają i smakują jak polskie, tylko są zielone (kolor nie wpływa na smak). Ciasta smakują jak polskie. Zarówno obiad jak i podwieczorek są dla mnie wcześnie, więc czasem idę do fabryki, gdzie mogę zjeść o innych godzinach, choć to dłuższy spacer i przechodzenie przez bramki wykrywające metal (żeby nikt z pracowników nie wyniósł jakiegoś tajnego prototypu). Wieczorem zwykle wystarcza mi jakiś jogurt, jabłko albo ciastko, gdy jestem nadal głodny, czasem skoczę do pobliskiej knajpki albo zrobię sobie kanapkę.
Robb Maciąg w swojej rewelacyjnej książce “Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę” dziwił się turystom, którzy przejeżdżają pół świata po to, by w Kambodży jeść włoską pizzę. Ja też się dziwiłem, ale teraz zaczynam ich rozumieć. Po paru tygodniach jedzenia malajskiego, chińskiego, hinduskiego żarcia zapragnąłem zjeść coś normalnego. Niestety, oprócz okazjonalnego fish & chips na naszej stołówce, jedne co znalazłem, to McDonald i KFC. Co ciekawe, jedzenie w McDonaldzie smakuje dokładnie tak samo jak w Polsce, mimo że tutaj w kanapkach jest tylko kurczak a nie wołowina/wieprzowina. Widać to prawda, że robiąc kanapki w McD, najpierw tak długo się przetwarza mięso, aż zatraci całkowicie swój smak, a potem dodaje sztuczny smak sprowadzany w proszku z amerykańskiej centrali. Dzięki czemu McDonald smakuje tak samo na całym świecie.

Z innych ciekawostek:
U nas na towarach producenci starają się nakleić na towar jakiś znak jakości. Tutaj najważniejszy jest znaczek halal, oznaczający, że dany towar może być spożywany przez muzułmanów. Jest wszędzie, nie tylko na potrawach mięsnych, ale też np. na Ice Tea. No bo trzeba zapewnić, że maszyny użyte do produkcji nie miały styczności z czymś nieczystym. To tak jak u nas pisze się, że "może zawierać śladowe ilości orzechów" bo maszyna produkująca gdzieś tam się z nimi styka.
Na początku skonfundowały mnie płynne jogurty i actimele. Za nic nie potrafiłem otworzyć sreberka,którym była zamknięta szyjka. Pozostawało zrobienie dziury palcem w środku. Gdy skończyłem opakowanie, na dnie odkryłem zestaw rurek - wystarczyło przekłuć zatyczkę i elegancko się napić. A ja, jak dzikus z Polski chciałem pić z gwinta.

piątek, 10 czerwca 2011

Raj istnieje!

Widzieliście takie widoczki, jak powyżej, wielokrotnie w folderach biur podróży? Myśleliście, że są poprawiane w Photoshopie, żeby ładniej i bardziej kolorowo wyglądały? Nie trzeba, jest takie miejsce w Malezji, które właśnie tak wygląda.
Po tym, jak widziałem plaże w Penangu, jak widziałem wodę morską o przejrzystości pół metra, zacząłem wątpić w istnienie rajskich wysepek. Ileż innych osób zwątpiło, wykupiwszy wczasy w Penangu? Widziałem stronę jednego z hoteli: "piękna plaża, czysty, biały piasek, palmy" a zapomnieli drobnym druczkiem dopisać "plaża może i czysta, ale woda brudna i pełna meduz". Tymczasem po drugiej stronie półwyspu...
Gdy zapisując się na całodniowe nurkowanie z fajką usłyszałem, że zobaczymy rekiny i żółwie, myślałem, że będzie jak w Taman Negara - gdy weszliśmy na most linowy podziwiać ptaki i żadnego nie było. Gdy pojechaliśmy na safari, a spotkaliśmy węża i dwa koty. A tutaj...
Przypływamy na miejsce obserwacji żółwi i proszę - jest! Nawet po chwili wypływa na moment na powierzchnię. Wskakujemy do wody i pływamy koło niego, podczas gdy on pożywia się na dnie.
Przypływamy na miejsce obserwacji rekinów i proszę - dwa krążą w kółko. Wystarczy poczekać w miejscu, gdzie przepłynął, i za parę minut znów płynie. Fotograf ustawia się po jednej stronie, my po drugiej i cyk, jest fotka z rekinem.
O tak przyziemnych sprawach jak setki kolorowych rybek niczym z akwarium i koralach nie wspomnę...
Ale po kolei.

Podróż
Kolejny długi weekend, bo w poniedziałek jest wolne w zamian za sobotę, kiedy były urodziny malezyjskiego króla. Postanowiłem się pobyczyć na jakieś plaży. W grę wchodziły trzy - Langkawi, Perhentian albo Redang. Po naszej stronie półwyspu jest teraz pora monsunowa, padają od czasu do czasu deszcze, więc Langkawi odrzuciłem jako pierwsze. Z pozostałych wyczytałem, że Perhentian są piękniejsze, więc postanowiłem się tam udać.
I znów kupno biletu z ponadtygodnowym wyprzedzeniem było spóźnione, bo nie dość, że długi weekend, to jeszcze trwają wakacje szkolne. Bilety na luksusowe autokary prosto do przystani Kuala Besut (skąd odpływa się na wyspy) już dawno były wyprzedane.
Szukając ich przekonałem się po raz kolejny, jak bezczelnie potrafią kłamać sprzedawcy, byleby tylko sprzedać swój towar. Jedna pani twierdziła, że owszem, w tamtą stronę da się jechać w nocy ale powrót tylko w dzień, no bo tak kursuje autokar, przecież nie będzie tam stał cały dzień bezczynnie. I nie mam co pytać w sąsiednich biurach, bo wszyscy tak jeżdżą.Oczywiście w sąsiednim biurze mówili, że w obie strony da się w nocy. Ale i tak nie ma już biletów.
Kupiłem więc bilet u zwykłego przewoźnika, który jedzie do pobliskiego miasteczka, z którego będę musiał się dostać miejscowym autobusem. Autokar będzie zwykły 2+2. No ale nie mam wyboru, więc kupuję. Przy wyborze miejsc dwa zdziwienia - mają system komputerowy! W poprzednich biurach pani dzwoniła gdzieś i załatwiała bilet telefonicznie. Tutaj ładnie na ekranie wyświetla się zajętość miejsc - są dwa różne kolory, co jak mi wyjaśnia pani sprzedająca (w hidżabie), oznaczają płeć. Nie mogę wybrać miejsca koło kobiety (co potem i tak się nie sprawdziło, bo widać ostatnie wolne fotele musieli sprzedać jak leci i wracałem z muzułmanką na sąsiednim siedzeniu.
W tamtą stronę podróż mi się całkiem udała, bo firma podstawiła aż dwa autobusy i ten drugi był z kategorii 2+1. Przez co do końca nie byłem pewny, czy w dobrym autobusie jestem, bo kierowca po angielsku nic nie rozumiał i do tego uparcie traktował mój bilet w dwie strony jak bilet dla dwóch osób w jedną stronę i paroma angielskimi słowami starał się zapytać, kiedy ta druga osoba przyjdzie.
Ale w ostatecznym rozrachunku obok mnie nikt nie siedział, więc trzymając nogi na sąsiednim siedzeniu spałem przez większość drogi (start 21:00, przyjazd 5:00).
Na miejscu na dworcu autobusowym jestem sam, i jest tylko jedna taksówka, więc nie mam wyboru i za 30 zł jadę do portu. Przewodniki ostrzegają, że taksówkarz zawiezie do biura podróży, z którego dostanie prowizję, więc trzeba twierdzić, że się ma i bilet na łódkę i nocleg, ale ja nie miałem co się wykręcać, bo o tej porze było otwarte tylko jedni biuro...
Po dwóch godzinach oczekiwania, o 7 rano załadowano nas na motorówki i popłynęliśmy z zawrotną prędkością na wyspy. Przewodniki ostrzegają, że podróż jest mokra i skoczna, ale dziś i przez całe lato morze jest spokojne nie ma problemu. Trochę stracha napędza sternik, który każe nam założyć kamizelki - no bo skąd taka dbałość o bezpieczeństwo w kraju, gdzie po publicznej drodze jeździliśmy na dachu terenówki? Okazało się niedługo - podpłynęła do nas łódź policyjna, z ośmioma potężnie wyglądającymi policjantami (wyglądali na potężnie zbudowanych, bo każdy miał na sobie kamizelkę ratunkową w barwach munduru, która go poszerzała w klacie), tak że moja pierwsza myśl była, że szukają albo narkotyków albo nielegalnych imigrantów. Okazało się, że to tylko kontrola papierów, legalności przewozu i wyposażenia łódki. Z okazji wakacji szkolnych i tego, że parę dni wcześniej rozbiła się na południu łódź z nielegalnymi imigrantami z Indonezji i kilku utonęło. Ale sternik był strasznie zestrachany, na sam widok łodzi policyjnej zaczął przesadzać dzieci, aby siedziały w środku łódki a nie przy burtach. A policjanci byli mili, zrobili nam zdjęcie, życzyli miłego wypoczynku i puścili dalej.

Nocleg
Noclegu nie rezerwowałem, bo nie było jak. Tylko parę ośrodków ma strony internetowe, ale podają na nich co najwyżej numer telefonu. Jedni podali maila, ale do dzisiaj nie odpisali na zapytanie... Z biurem podróży nie chciałem się zadawać, bo bałem się, że znów wymyślą jakąś podróż przez Kuala Lumpur albo nie wiadomo co.
Z dwóch wysp Perhentian większa (Besar) jest bardziej pod rodziny a mniejsza (Kecil) pod turystów plecakowych. Ci drudzy przyjeżdżają i wyjeżdżają niezależnie od wakacji i weekendów, więc postanowiłem tam szukać noclegu.
Okazało się, że owszem, ale oprócz tego jest drugie tyle młodzieży plecakowej pochodzenia malezyjskiego, więc większość domków była zajęta. Ale znalazł się jeden przy plaży, może nie najwyżej klasy, ale z tego co widziałem pozostałe nie były jakoś specjalnie lepsze. I płaciłem 45 zł za noc (pokój z podwójnym łóżkiem), z tańszych widziałem co najwyżej 35 zł (nie licząc wieloosobowych sal za 15 zł).
Gdyby nie było miejsca do spania przy plaży, wzdłuż ścieżki łączącej dwie strony wyspy (10 minut pieszo) powstało parę domków, i jest tam chyba cały czas miejsce. No i zawsze zostają porzucone, zniszczone domki daleko do plaży (choć nad brzegiem morza), w których możnaby pospać na dziko (co też w jednym z nich widziałem).

Pływanie z fajką
Od razu po przyjeździe (jestem na wyspie o 8 rano, więc generalnie można podsumować, że połączenie z Penangiem jest świetne) zapisuję się na całodniową wycieczkę pływania z maską i rurką. Spośród wielu prawie identycznych ofert wybieram tę, która chwali się, że opiekun posiada aparat podwodny i będzie nam robił zdjęcia na pamiątkę (20 zł dodatkowo). Pływanie  - raj! Rybki wcześniej widziane co najwyżej w National Geographic pływają wszędzie naokoło, i nie tylko małe ale i całkiem spore. O rekinach i żółwiach już pisałem. I pełno korali na dnie. Widoczność świetna, nie znam się na ocenianiu odległości pod wodą, ale koło latarni morskiej, gdzie było 12 metrów głębokości, było widać świetnie dno nie tylko pionowo, ale też i na boki. Minimum 20 metrów widoczności. Towarzystwo z łódki mówi, że pływali w wielu miejscach, ale takiej wody i takiej ilości i jakości zwierzątek dotychczas nie widzieli. A ja szczęściarz mam to za pierwszym razem.
Towarzystwo na łódce mieszane: grupka młodzieży malezyjskiej na wakacjach (pochodzenia chińskiego, więc pływają normalnie w kostiumach), para Amerykanów, para angielsko-australijska i Chinka z Szanghaju. Chinka też ma długi weekend, a że u nich jest mało urlopu (tylko 10 dni), więc nawet weekendy stara się wykorzystać. Pojechała do Hongkongu, stamtąd AirAsią do KL, nocnym autobusem do portu, spędzi tutaj półtorej dnia i potem z powrotem. To nawet chyba ja nie robiłem takich wypadów (no może z wyjątkiem dwóch dni na Wyspach Kanaryjskich :-) ).
W sumie dotychczas nie spotkałem jeszcze w Malezji Polaków. Raz byłem blisko, bo w Cameron Highlands był w hostelu jeszcze jeden Polak, ale jego pokój był cały czas zamknięty. Widać nadal za drogo dla nas jeździć na drugi koniec świata, ja też pewnie szybko bym się nie wybrał, gdyby nie wyjazd służbowy. Nawet pewnie bym tylko po Malezji nie podróżował, gdyby nie wysokie diety. Diety skrojone pod restauracje hotelowe w przypadku żywienia się tak jak miejscowi, zostają niewykorzystane w 90% i można je wydać na ucztę duchową :-)

Leniuchowanie na plaży
Początkowo pełne trzy dni planowałem leżeć na plaży, ale nie wytrzymałem, i skusiłem się na oglądanie podwodnego życia. Następnego dnia ruszam na szukanie jakieś sympatycznej plaży. Do wyboru mam albo główną plażę przy domkach, pływanie między zacumowanymi łódkami, ale nie widzi mi się to. Musiałbym zostawiać rzeczy na plaży, po której cały czas ktoś chodzi. No i widzę, że w sumie na tej plaży jest może z 10 osób. Są też plaże bez domków, ale aby tam dotrzeć, trzeba wziąć morską taksówkę. Tylko jak wrócić? Umówić się na konkretną godzinę? Tylko gdzie wtedy ta wolność? Dzwonić? A jak nie będzie zasięgu albo się telefon rozładuje?
Na szczęście też w paru miejscach są ścieżki przez dżunglę, a raczej wzdłuż brzegu, łączące hostele. Idę taką ścieżką na południe od Coral Bay (gdzie jest mój hostel) i dochodzę do plaży, przy której nie ma ani jednego domku. Ludzi też nie ma prawie, jest jedna para, z której jedno cały czas pływa z maską i fajką a drugie pilnuje rzeczy. Bo tak, na takiej pierwszej lepszej plaży też pływają kolorowe rybki, są korale i przejrzysta woda.
Potem para się zmywa a za to przypływa łódka, z której wysypuje się grupa z maskami i fajkami i pływa przy brzegu. Następnego dnia na tej plaży znowu siedzę, i znowu jest podobnie. W międzyczasie jestem sam i jak to podsumowuje przechodzący Włoch: mam prywatną plażę. Bo w sumie więcej osób spacerowało tą ścieżką niż leżało na plaży.
Z tego co zauważyłem, mało kto po prostu opala się, siedzi na plaży i pływa. Ludzie albo pływają z maską, albo nurkują (pełno szkół oferuje kursy nurkowania dla początkujących), albo siedzą w domkach i czytają książki. W sumie następnego dnia zaczynam ich rozumieć, ileż można wytrzymać na tym upale. Nawet i ja chowam się w cieniu.
Gdy leżę na skale w cieniu, nagle słyszę za sobą hałas w krzakach i po chwili wypada trzy metry ode mnie spory gad. Zrywam się na nogi, coby groźniej wyglądać, bo tak na leżąco to (jeśliby liczyć jego długość z ogonem) to byliśmy podobnych rozmiarów. Gad zastygł w bezruchu też moim widokiem przerażony po czym rzucił się do ucieczki dalej, skacząc, a praktycznie spadając ze skały. Nam się wydaje, że takie dzikie zwierzęta to potrafią skakać po każdej pochyłości, i nawet nie wyobrażamy sobie, że np. takie kozice też giną, bo się poślizgnęły na ścieżce i spadły w przepaść. Ten gad też nie zaliczył skoku do udanych, bo wyraźnie mu się dwie łapy podwinęły i gruchnął bokiem o skałę i zsunął się z niej na ziemię. Ale widać uderzenie nie było groźne, bo popędził dalej.
Zresztą gady i inne zwierzaki to tu norma. Jak szedłem na plażę, to siedział na ścieżce półmetrowy jaszczur. W centrum "miasteczka" (jak można by nazwać skupisko kilkunastu hosteli) jednego wieczora do sklepu wlazła wydra, a następnego dnia łaził półtorametrowy jaszczur. O mniejszych robakach nie wspominam, warto tylko zauważyć, że jest to pierwszy napotkany nocleg, w którym jest moskitiera w zestawie, co świadczy o ilości zwierzaków.

Powrót bez historii, o 16:00 odpływa ostatnia łódka, potem czekam trzy godziny na autobus i o 8 wieczorem ruszam do Penangu. Tylko że miałem tak pełną głowę rajskich widoczków, że na przystani dałem się jak dziecko zaciągnąć naganiaczowi do taksówki, która nawet taksówką chyba nie była. Zapomniałem, że jest dzień i mogę spróbować złapać autobus...

Zdjęcia: klik
Ceny:
85 zł - bilet w dwie strony na nocny autobus Penang-Jertih
30 zł - taksówka z Jertih do Kuala Besut (o 5 rano)
20 zł - ta sama taksówka w dzień
65 zł - motorówka na wyspę (w dwie strony)
45 zł - noc w pokoju jedno/dwuosobowym
10-15zł - śniadanie w knajpce
15 zł - obiad w knajpce
4 zł - bilet do parku (płatny w porcie)